Złote Lwy dla Smarzowskiego?
Wstrząsający "Dom zły" Wojtka Smarzowskiego to najlepszy z pokazywanych na festiwalu w Gdyni filmów. Czy porażająca, psychologiczna wiwisekcja okresu stanu wojennego, dokonana przez twórcę "Wesela", otrzyma Złote Lwy?
Kino Smarzowskiego jest kinem zwątpienia. Reżyser przyznał w Gdyni, że świat wydaje mu się piękny jedynie po przebudzeniu. Koło południa czar zaczyna jednak pryskać, wieczorem zaś nie ma już żadnej nadziei. Anegdotkę tę można brać za artystyczne credo Smarzowskiego.
Jego najnowszy film jest kontynuacją twórczej drogi, podjętej przez reżysera w "Weselu". Tak jak tam, tak i w "Domu złym" mamy do czynienia z obrazem pewnej mikrospołeczności.
Akcja filmu rozgrywa się dwutorowo - jej ramy wyznacza jesień 1978 i zima 1982 roku. Jesteśmy w PRL-u. Głównym bohaterem filmu jest zootechnik Środoń (Arkadiusz Jakubik), który w drodze do pegeeru trafia do domu zamieszkałego przez małżeństwo Dziabasów (porażający Marian Dziędziel i Kinga Preis).
Paralelnie do tej opowieści Smarzowski opowiada nam rozgrywającą się cztery lata później historię porucznika MO Mroza (Bartłomiej Topa), który z grupą milicjantów i przy udziale samego Środonia przeprowadza rekonstrukcję tragicznych zdarzeń, do których doszło jesienią 1978 roku.
Sensacyjny potencjał "Domu złego" (jest to właściwie trzymający w napięciu kryminał) zbrukany jest przez Smarzowskiego brudnym hiperrealizmem świata przedstawionego. Przypomina posępne, pozbawione nadziei kino Beli Tarra.
Tak jak w arcydziele węgierskiego twórcy - "Szatańskim tangu", tak i u Smarzowskiego równie ważny co opowiadana historia jest jej posępny klimat. Wszechobecne błoto, lejąca się strumieniami wódka, rynsztokowy język - w jednakowym stopniu przydają filmowi Smarzowskiego autentyzmu, jak i przyczyniają się do mitycznej uniwersalności tej historii.
Postaci "Domu złego" są bohaterami z krwi i kości, mają jednak w sobie pewien mitologiczny potencjał. Nie da się więc traktować niepokojącego filmu Smarzowskiego jedynie jako pewnej opowieści rozgrywającej się w określonym historycznie i politycznie czasie.
O pracy nad filmem opowiada INTERIATV reżyser:
"Dom zły" jest oddaniem pewnego mentalnego stanu ówczesnej, pogrążonej w stanie wojennym Polski. Jest też - na bardziej ogólnym poziomie - bezlitosną diagnozą kondycji ludzkości.
Scenariusz tego filmu, który Smarzowski pisał do spółki z Łukaszem Kośmickim, ma w sobie wiele z przewrotnej twórczości braci Coen. Przypomina łamigłówkę - nie wszystko wydaje się od razu jasne, do wielu wątków widz musi dojść na własną rękę.
Całość genialnie spaja niepokojąca muzyka Mikołaja Trzaski (podobnie jak wielki artystyczny wkład w "Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona miała ścieżka dźwiękowa Johnny'ego Greenwooda, tak w "Domu złym" można mówić o podobnej zależności).
Jest tu wreszcie genialne aktorstwo, z wybijającym się na pierwszy plan Marianem Dziędzielem w roli Dziabasa.
Jeśli w tej chwili miałabym wskazać na moich faworytów do aktorskich nagród, bez wahania postawiłbym właśnie na Dziędziela i kreację Doroty Kolak w filmie "Jestem twój".
Jak zachowa się jury tegorocznego festiwalu, przekonamy się już w sobotę, 19 września. Jurorzy pod przewodnictwem Krzysztofa Krauze mają twardy orzech do zgryzienia. Przed rozpoczęciem festiwalu deklarowali co prawda, że będą starali się zatrzeć ubiegłoroczną plamę, jednak wyróżnienie "Domu złego" będzie wymagało od nich nie lada odwagi. Kto wie czy nie większej niż realizacyjna dezynwoltura samego Smarzowskiego.
Miły zaskoczeniem okazał się wczoraj seans fabularnego debiutu Pawła Borowskiego "Zero". To "Altmanowska" historia rozgrywająca się w wielkomiejskiej scenografii - bohaterowie, jest ich ponad czterdziestu, traktowani są przez reżysera na tych samych prawach. Kamera podąża za nimi jak szpieg, porzucając jedną postać na rzecz następnej, tak jak przejmuje się pałeczkę w biegu sztafetowym.
Jest w tym sterylnym, chłodnym świecie (za efekty specjalne odpowiada Platige Image) pewna zabójcza monotonia, podkreślana przez gitarowy akompaniament Roberta Burzyńskiego (tak właśnie, ścieżka dźwiękowa do tego filmu ma bowiem wyjątkowo akompaniujący charakter).
Ogląda się "Zero" jak jeden długi, rozwijający się utwór muzyczny. Ślizgamy się po powierzchni, nie próbujemy szukać w tym filmie niczego głębokiego, a jednak jest w nim hipnotyczna energia, jest sprytny koncept, jest wreszcie - przemyślana struktura całości, tłumacząca tytuł filmu, no i możliwość obejrzenia na ekranie kilkudziesięciu świetnych aktorów w stylowych etiudach (m.in. Więckiewicz, Dziędziel, Kosiński, Bohosiewicz, Mohr, Baar, Bluszcz, Gąsiorowska).
Lekkim rozczarowaniem okazał się wg mnie pokaz "Mniejszego zła" Janusza Morgensterna według prozy Janusza Andermana. To sympatyczna, niepozbawiona komediowych akcentów historia borykającego się z peerelowską cenzurą poety Kamila Nowaka (nieznośnie słodziutki Lesław Żurek). Zaskakuje, na plus, pogodny ton tej opowieści - żadnych politycznych resentymentów, żadnych oskarżeń pod adresem komunistycznego reżimu.
Morgenstern z właściwą sobie skromnością, ale i sympatyczną przewrotnością, pokazuje nam trochę inny od pomnikowego wizerunek poety okresu PRL-u. Bohater Morgensterna nie cierpi za miliony, nie przelewa krwi za ojczyznę, nie recytuje patriotycznych wersów - on po prostu... zalicza kolejne panienki (czy tego nie mógłby też napisać Jerzy Pilch?). Podoba mi się ta wesoła sowizdrzalskość Morgensterna.
Brakuje jednak "Mniejszemu złu" energii i wigoru - planowana niespektakularność tego filmu często przeradza się w mdłą monotonię. Całe szczęście, że jest w obrazie Morgensterna kilka genialnych aktorskich kreacji, na czele z rewelacyjnym Januszem Gajosem w roli ojca głównego bohatera. Dzięki nim łatwiej znieść mydłkowatość nieznikającego z ekranu Lesława Żurka.
W czwartek, 17 września, w Gdyni pokazano również "Galerianki" Katarzyny Rosłaniec - najlepszy debiut festiwalu "Młodzi i film" w Koszalinie. Opowieść o tytułowych dziewczynach szukających w centrach handlowych sponsorów ma w sobie ten sam feler co "Świnki", wyreżyserowane przez opiekuna artystycznego Rosłaniec - Roberta Glińskiego.
Sam temat - wzięty z gazet, nośny i "kontrowersyjny" - nie wystarczy. Trzeba mieć jeszcze pomysł na to, jak opowiedzieć daną historię. Podpieranie się reporterską "prawdziwością" to kopanie pod sobą dołków - zarówno "Świnki", jak i "Galerianki" to dla mnie jedne z najbardziej fałszywych filmów tegorocznego festiwalu.
Infantylizm Katarzyny Rosłaniec najdobitniej usłyszeć można w dialogach (w tym filmie nie przestaje się paplać). Są tak dziecinnie napisane i w dodatku tak źle zagrane, że o żadnym autentyzmie nie może tu być mowy.