Zabawa polega na nauce odpowiedzialności
"To jakiś absurd. To nie ma nic wspólnego z moim prywatnym poglądem na temat kobiet. Bohater La Strady też jest szowinistyczny, ale przecież nie o to chodzi" - tak Marcin Wrona, reżyser filmu "Moja krew", odpiera zarzuty o szowinizm swojego obrazu.
Tak rozpoczynamy pospieszną rozmowę, ponieważ reżyser za chwilę leci do Warszawy na plan swojego kolejnego filmu "Chrzest" (to chyba jedyny twórca przed debiutem, który kręci już następny film).
"Moja krew" startuje w konkursie Nowe Filmy Polskie na wrocławskim festiwalu Era Nowe Horyzonty. To opowieść o bokserze Igorze (Eryk Lubos), u którego lekarze diagnozują guza mózgu. Może umrzeć w każdej chwili. Postanawia pozostawić po sobie potomka. Z Marcinem Wroną rozmawia Tomasz Bielenia.
Zacznę od tytułu. Ładnie to brzmiało - "Tamagotchi". Skąd decyzja o zmianie na "Moją krew"?
Marcin Wrona: Tytuł jest świetny, to fakt, ale musieliśmy z niego zrezygnować, bo to jest zastrzeżona marka. Jak wiadomo to jest taka popularna w Japonii zabawka, wewnątrz jajka jest zwierzątko, którym trzeba się opiekować. Zabawa polega na nauce odpowiedzialności - mój film też jest o tym, stąd ten tytuł bardzo mi pasował. Jak zaczęliśmy się przygotowywać, to sprawdziliśmy ten tytuł i wtedy się okazało, że jest zastrzeżony. Pisaliśmy do firmy, która produkuje te zabawki - oni w tym samym czasie przygotowywali swój własny film o identycznym tytule i chcieli uniknąć konfuzji, poza tym nie pasowało im chyba, żeby tamagotchi kojarzyło się z tematyką naszego filmu. Był jeszcze po drodze taki bokserski tytuł "Nokaut", ale w końcu doszedłem do tego, że to przecież nie jest film o boksie. Więc "Moja krew" - motyw krwi jest w moim filmie ważny, ale głównie chodzi o dziecko, które chce pozostawić po sobie mój bohater.
Czy boks zacząłeś trenować zanim wymyśliłeś ten film, czy to przyszło później?
Marcin Wrona: Tak naprawdę ten film posłużył mi za pretekst, żeby zacząć boksować. Faktycznie zacząłem chodzić na boks, potem tajski boks, wkręciłem się. Chodzę regularnie.
Eryk Lubos mówił mi, że zanim zaproponowałeś mu rolę w swoim filmie, trochę go szpiegowałeś.
Marcin Wrona: Wiedziałem, gdzie Eryk trenuje boks. Poszedłem więc tam, zapisałem się do tej samej sekcji i przez jakiś czas mu się przyglądałem. Chciałem zobaczyć, jaki on jest prywatnie. Wcześniej znałem go tylko z filmów, wydawał mi się strasznie agresywnym człowiekiem. Zanim przymierzymy te role: ja jako reżyser, on - jako aktor, chciałem zobaczyć jaki jest prywatnie. Okazało się, że to był dobry manewr. Zaczęliśmy bowiem naszą znajomość od koleżeńskich a nie zawodowych relacji. Myślę, że Erykowi też spodobało się to, że ja nie jestem reżyserem, co to w białych rękawiczkach przychodzi na plan. Potrafię przyjść na trening, dostać w mordę, oddać... Jak Eryk już dostał scenariusz, to pierwsze pytanie, jakie mi zadał, brzmiało: "Co trenowałeś?" [Wrona trenował wcześniej koszykówkę, był nawet w kadrze narodowej - przyp.red.].
Zaskoczyło mnie, że tak mało jest boksu w Twoim filmie.
Marcin Wrona: Ale za to otwierająca film scena, kiedy Igor wyżywa się na małolacie na treningu jest długa. Specjalnie umieściłem ją na początku, żeby zaznaczyć, że to jest prawdziwy facet, który umie walczyć w ringu. Potem z tą świadomością wchodzimy w dalszą część historii, nie potrzebowałem już więcej walk bokserskich. Ale nie chciałem też robić filmu o boksie, tylko o facecie, który musi uczyć się innego rodzaju komunikacji, niż cios w twarz. Przez chwilę miałem pomysł, żeby pod koniec filmu Igor wyszedł do swojej ostatniej bokserskiej walki. Chciałem wykorzystać taki motyw z Hemingway'a - w jednym z jego opowiadań bokser, który idzie do swojej ostatniej walki, stawia wszystkie pieniądze na swojego przeciwnika. Chyba dobrze, że tego nie zrobiłem, bo potem zobaczyłem "Zapaśnika".
Ale Mickey'a Rourke'a cały czas czuć w Twoim filmie (jeszcze bardziej, niż "Zapaśnika", jego wcześniejszy film - "Swój chłopak").
Marcin Wrona: Ale Eryk to jest taki polski Mickey Rourke. To jest nietuzinkowy aktor, w dodatku przenosi swoje prywatne życie na postaci, które kreuje. Mało jest w Polsce aktorów, którzy w takim stopniu potrafią się zaangażować w rolę.
Ale znając nawet pobieżnie jego życiorys, wiedząc, że boksuje, rozpoznając na ekranie jego własną czapkę z daszkiem, zachodzi niebezpieczeństwo przeczytania jego roli zbyt dosłownie.
Marcin Wrona: No ale jeśli nie Eryk Lubos, to kto? Borys Szyc? Jeszcze więcej byłoby w Igorze Borysa, niż jest Eryka. Nie ma w Polsce lepszego aktora do takiej roli. Miałem oczywiście tą wątpliwość, że to wszystko jest za bardzo w skali 1:1. Jak bokser - to wiadomo, że Lubos. Ale ja w nim właśnie szukałem kogoś poza bokserem. Szukałem bardziej wrażliwego elementu jego osobowości, szukałem emocji, otwarcia na druga osobę. Myślę, że pokazał w tym filmie nie tylko, że ma mięśnie i że potrafi szybko się ruszać, ale też, że potrafi grać emocjami. Tak, że gdyby się tej roli przyjrzeć bliżej, to ona wcale nie jest taka "wprost" - starałem się dotrzeć raczej do tego podskórnego, ukrytego potencjału, a nie zatrzymywać się na powierzchni. Wiem, że Eryk potrzebował sporo czasu, żeby się z tej roli "oczyścić", sam mówił, że cztery miesiące mu zajęło, żeby przestał patrzeć na siebie w lustrze jak na Igora, tylko jak na Eryka.
W Twoim filmie ważną rolę pełni poza filmowy kontekst. Trenera Igora gra słynny polski kickbokser Marek Piotrowski, którego biografia koresponduje z sytuacją Igora.
Marcin Wrona: Postać trenera miała być dla głównego bohatera rodzajem mentora. Zastępstwo ojca. Od początku wiedziałem, że nikt inny oprócz Marka Piotrowskiego, by tego nie zagrał. On wniósł do tego scenariusza element prawdziwości. Przychodził na plan z całym swoim życiowym bagażem i postać trenera w jego wykonaniu jest na tyle mocna, że od razu się go zapamiętuje. W scenariuszu nie było dla niego więcej scen. Dopiero w montażu zorientowaliśmy się jaka jest siła jego obecności na ekranie. Pojawia się na początku filmu, kiedy chce ratować głównego bohatera, potem w scenie, w której prosi Igora, żeby coś ze sobą zrobił, wreszcie na końcu - w scenie wesela, które tak naprawdę przeradza się w stypę. Bardzo się cieszę, że Marek zgodził się wystąpić w tym filmie. Spotkanie z nim... to są takie momenty, dla których warto robić filmy. On przez cały czas wierzył w to, co ja robię.
W finałowej scenie wesela pojawiają się znane fanom polskiego boksu twarze.
Marcin Wrona: To taki ukłon w stronę środowiska. Zdaję sobie sprawę, że mój film nie jest promocją boksu, wręcz może zniechęcać do uprawiania tej dyscypliny. Ale wszyscy ci ludzie [w filmie zobaczymy m.in. Wojciecha Bartnika i Krzysztofa "Diablo" Włodarczyka] dobrze rozumieli Igora. Rozmawialiśmy z nimi o scenariuszu i byłem zdziwiony, że oni tak głęboko rozumieją tę historię. Ich obecność dodaje też trochę prestiżu temu filmowi. Nie mam otoczonego statystami przebranymi w sportowe koszulki aktora, który kogoś udaje, tylko trafili mi się prawdziwi ludzie.
Chciałem zapytać o realizacyjną stronę filmu. W wielu miejscach dostrzegłem pewne "zmiękczenia": kolorowe kadry, ładna muzyka, zwolnione ujęcia. Nie miał to być bardziej drapieżny film?
Marcin Wrona: Założenie było takie, żeby ten świat był brutalny na początku - pierwszy akt to jest Igor. Akcja dzieje się we wnętrzach i nocą. Drugi akt rozpoczyna się, kiedy do jego życia wkracza Yen Ha. Wtedy ten film zwalnia, zmienia się jego rytm, kadry rozświetlają się, wychodzimy z bohaterami w otwartą przestrzeń. Poza tym, nie oszukujmy się, opowiadam dość ponurą historię mężczyzny, który umiera. Chciałem uczynić tą przygnębiającą opowieść bardziej atrakcyjną, żeby się ona lekko uniosła ponad ten znany z polskich filmów światek - odrapane ściany, cieknące krany i żule na podwórku.
W tle tego filmu mamy też kwestię różnic kulturowych. Te postaci są z dwóch różnych światów. Igor jest "przyspieszony" - adrenalina, amfetamina, cywilizacja europejska, z kolei Hen Ya niesie ze sobą spokój, melancholię - coś, co często widzimy w kinie azjatyckim, np. w "Rikszarzu" [reż. Anh Hung Tran - przy. red.], który był w pewien sposób inspiracją dla mojego filmu. To jest zupełnie inny rytm. Zderzenie tych dwóch nastrojów jest dla mnie bardzo ważne w tym filmie. Trochę jak w "Głową w mur" Fatiha Akina, gdzie mamy do czynienia z konfliktem dwóch kultur: tureckiej i niemieckiej.
Twój film jest bardzo kontrastowym obrazem. Podoba mi się to w sferze wizualnej, natomiast przeszkadza mi w już w planie narracyjnym. Jeden bohater (Igor) mieszka w supernowoczesnym apartamencie, drugi (Olo)- na zasadzie przeciwieństwa zamieszkuje nędzną ruderę. To zbyt łatwe przecież?
Marcin Wrona: Z Olem jest tak, że on się dość późno pojawia w filmie, wcześniej jego obecność jest jedynie zasygnalizowana. Kiedy wprowadzam go w trzecim akcie, mam naprawdę niewiele czasu, żeby opowiedzieć kim on jest. Jak się wprowadza postać na początku filmu to ma się półtorej godziny. Tu musiałem działać szybciej, w związku z czym zdecydowałem się na pokazanie warunków, w jakich żyje, żeby uprawdopodobnić jego późniejsze zachowanie. Przez cały etap montażu próbowaliśmy różnicować rytm tego filmu. Były wersje, w których wszystko działo się wolniej, ale to niezbyt pasowało do osobowości głównego bohatera. To co on robi, musi dziać się nienaturalnie szybko. Za szybko. Odczuwa to zwłaszcza Hen Ya - jest taka scena, w której niby nie wiadomo z jakiego powodu ona się rozkleja i zaczyna ryczeć. To jest jej reakcja na tą nienaturalną szybkość relacji z drugim człowiekiem.
Muszę wspomnieć jeszcze telenowelowy melodramatyzm Twojej historii...
Marcin Wrona: Ale ja chciałem, żeby w tym filmie można było się wzruszyć. Oni się kochają, leci piosenka... Każda scena, nawet najbardziej rzewna, zadziała, jeśli aktorzy wejdą w prawdziwe emocje. Co innego na piśmie, co innego na ekranie. Najbardziej bałem się przy realizacji jednej sceny między Igorem a Hen Ya - na klatce schodowej, tam padają takie słowa: "To nie tak miało być", "On jest dobry", "On się wami zaopiekuje". Jak to teraz mówię, to brzmi banalnie, ale oni tak to zagrali, weszli w takie emocje, że teraz to jest jeden z moich ulubionych fragmentów tego filmu.
Dziękuję za rozmowę.