INTERIA.PL w Cannes!
30 minut po północy Abel Ferrara wkracza na czerwone schody Pałacu Festiwalowego, a podążająca za nim Asia Argento wyzywająco kokietuje fotoreporterów. Pomimo późnej pory "Go Go Tales" - ostatni film twórcy "Złego porucznika" - zgromadził pełną widownię, która wita reżysera owacją na stojąco. Cannes kocha gwiazdy, a gwiazdy kochają Cannes.
Wszystko to śledzić można na żywo na dużym ekranie Grand Theatre Lumiere, oczywiście jeśli wcześniej udało się w jakiś sposób dostać na pokaz. Reżyser ze swą świtą wchodzi jako ostatni i obraz, który jeszcze przed chwilą przedstawiał Ferrarę na czerwonym dywanie, wprowadza go bezpośrednio do kinowej sali.
Atmosfera jest tak podniosła, jakby za chwilę miano wręczyć Palmę Palm, a to tylko najnowszy film reżysera, który ostatnio nie jest nawet w przyzwoitej formie. W Cannes każde wydarzenie - zwłaszcza to, rozgrywające się w reprezentacyjnym Pałacu Festiwalowym - urasta do rangi niepowtarzalnego święta. Dać się odrobinę ponieść temu szaleństwu - nie zaszkodzi, długość braw po projekcji i tak zaświadczy o wartości filmu.
Po "Go Go Tales" owacji jednak wielkiej nie było i tylko częściowo można zrzucić to na prawie poranną godzinę zakończenia seansu. Szalony Ferrara w swym najnowszym filmie bliższy jest "Zaćmieniu", niż "Pogrzebowi": "Go Go Tales" to opowieść o właścicielu nocnego klubu - Ray'u (Willem Dafoe), który popadając w finansowe tarapaty, praktycznie przesądza o przyszłości swego lokalu. Jednak w momencie, gdy nie ma już nawet tylu pieniędzy, by opłacić tancerki, okazuje się, że wygrał okrągłą sumkę w "totka". Gdzie jest jednak kupon?
Jak zwykle u Ferrary, nie zabrakło ludzi z półświatka, ani też charakterystycznej obsady (w roli ciotki Ray'a podstarzała muza Rolling Stonesów - Anita Pallenberg). "Go Go Tales" jednak rozczarowuje a nawet drażni: sączącą się z ekranu natrętną, rockową muzyką (to ona, a nie fabuła zdaje się być dominantą filmu Ferrary), banałem opowiadanej historii, wreszcie schematycznym aktorstwem (Matthew Modine jako brat Raya, Asia Argento w roli erotycznej tancerki).
Drażnić może też widza "Death Proof" Quentina Tarantino - wyświetlony w środę (23 maja) w dodatkowym pokazie. Kolejka do Salle du 60e, gdzie odbywała się projekcja, uformowała się już dwie godziny przed seansem. To chyba najodważniejszy film twórcy "Pulp Fiction" - po oglądnięciu go nie będziemy zadawać sobie pytań, dlaczego tak słabo radzi sobie w USA. Z pozoru jest w nim wszystko, co amerykańskie: szybkie samochody, wystrzałowe dziewczyny, samotny bohater (Mike Kaskader w kreacji Kurta Russella). Tarantino nie byłby jednak sobą, gdyby swojej opowieści nie przyrządził w "papkowym" stylu. Reżyser notorycznie puszcza oko do widza, a to cytując słynny "Znikający punkt", to znów obsadzając w jednej z kobiecych ról... Sidneya Poitier. W pozornej brukowości tego filmu ukryty jest jednak jego w pełni autorski charakter. Owszem, to hołd złożony niskobudżetowemu kinu lat 60. i 70, tzw. "grindhouse movies", w zaspokajaniu gustów widowni jest jednak Tarantino dość perwersyjny - w gruncie rzeczy jego film składa się bowiem z babskich pogaduszek i jednego długiego pościgu samochodowego. Zabawa jest jednak przednia.
Są jednak również w Cannes filmy twórców, których trudno nazwać gwiazdami. Nie wyobrażam sobie Rosjanina Aleksandra Sokurowa z triumfującym uśmiechem wkraczającego po czerwonych schodach do Pałacu Festiwalowego. Z powodów zdrowotnych jego przyjazd do Cannes został jednak w ostatniej chwili odwołany - pokazano za to jego najnowszy, startujący w głównym konkursie film - "Aleksandra". To kino odległe o lata świetlne od ekstrawagancji Ferrary i Tarantino. Opowieść o wizycie tytułowej Aleksandry w obozie wojskowym swego wnuka na Kaukazie to trzecia część rodzinnego cyklu rosyjskiego reżysera, autora filmów: "Matka i syn" oraz "Ojciec i syn". Tym razem Sokurow przygląda się relacjom babci i wnuczka, całość osadzając w kontekście rosyjskiej wojny na Kaukazie. Niby nic nowego - ale po pewnym przesycie amerykańską kinematografią (a dziś jeszcze "Ocean's Thirteen"!) - tą spokojną, ale głęboką obserwację międzyludzkich więzi ogląda się z prawdziwym wytchnieniem.
Tomasz Bielenia, Cannes