Bez wątpienia to była najbardziej oczekiwana premiera tegorocznego canneńskiego konkursu. Po blisko dekadzie reżyserskiego milczenia 85-letni Francis Ford Coppola pokazał swój nowy film. I spolaryzował nim festiwalową publiczność jak żaden inny twórca do tej pory. Jedni w "Megalopolis" widzą wizjonerskie arcydzieło, odchodzącego powoli mistrza inni artystyczną katastrofę i starczą fanaberię za grubo ponad sto milionów dolarów.
Nie byłbym aż tak radykalny w ocenie nowego filmu Coppoli, ale gdybym miał zdecydować, do którego z tych podejść mi bliżej, to niestety do tego drugiego. Bardzo trafnym, moim zdaniem, określeniem opisał "Megalopolis" jeden z zagranicznych krytyków, przyrównując go do szalonego snu, jaki miało się ostatniej nocy i koniecznie, na przestrzeni dwóch godzin chce się o nim komuś opowiedzieć. A wiadomo jak to bywa ze snami. Rządzą się raczej specyficzną logiką, mieszają różne porządki, nie zawsze też mają sens. Ogólnie to takie pomieszanie z poplątaniem. "Megalopolis" to dla mnie jeden, wielki chaos, w którym akurat ja, zupełnie nie potrafiłem się odnaleźć.
Francis Ford Coppola kreśli wizję wyimaginowanej współczesnej Ameryki, akcję lokując w mieście Nowy Rzym. Nie ma w tym przypadku, bo odniesień do starożytnego porządku i tego jak na przestrzeni wieków historia powtarza schemat upadku wielkich imperiów, jest tu sporo. Korupcja, chciwość, intrygi, kazirodztwo, kłamstwo, a nawet strzelanie z łuku w cztery litery swojego oponenta. Przewin ludzi, które doprowadziły to takiego stanu rzeczy, Coppola wymienia całkiem sporo.
Wszystko to obraca się wokół rywalizacji dwóch, mniej lub bardziej, charyzmatycznych mężczyzn o władzę i przywileje. Jeden kojarzy się z Donaldem Trumpem, drugi przypomina z kolei nieco Elona Muska. Pierwszy, Franklyn Cicero jest piastującym urząd burmistrzem, któremu nawet najmniejsze naruszenie status quo jest nie w smak, bowiem uderza w interesy jego, jak i bliskich mu popleczników. Drugi, Cesar Catalina to geniusz, który kreśli śmiałe wizje utopijnej, idealistycznej przyszłości, nic sobie przy tym nie robiąc z panujących w mieście układów. Pomiędzy nimi, jak to zwykle bywa, jest jeszcze kobieta (Nathalie Emmanuel). Największa miejska imprezowiczka, stała bywalczyni klubów nocnych, która musi nagle podjąć w swoim życiu jakąś dojrzałą decyzję. Stanąć po stronie uczucia - do Cataliny, czy więzów krwi, jest bowiem córką burmistrza.
W rolę zblazowanego miejskiego zarządcy wciela się Giancarlo Esposito, szalone pomysły Cataliny są "sprzedawane" z kolei przez Adama Drivera. Głośnych nazwisk jest tu zresztą znaczniej więcej, bo na drugim planie pojawiają się: Jon Voight (to on strzela z miniaturowego łuku!), Dustin Hoffman, Aubrey Plaza, Laurence Fishburne czy w zupełnie kuriozalnej roli Shia LaBeouf.
Nie ma im się jednak co dziwić, bo trudno wyobrazić mi sobie aktorkę czy aktora, który odmówiłby Coppoli. Bo choć miał on różne momenty w swojej długiej karierze, to jednak prawdziwa legenda kina i jeden z najważniejszych reżyserów w historii. Twórca "Ojca chrzestnego" oraz "Czasu Apokalipsy". Takim personom po prostu się nie odmawia. Nawet jeżeli scenariusz "Megalopolis" mógł wzbudzić sporo konfuzji. A nie da się tego wykluczyć, wszak Coppola, jak wspomniał, przepisywał go blisko trzysta razy.
Oglądając nowy film amerykańskiego reżysera czułem właśnie w pierwszej kolejności dezorientację. Czasami tak, jak w przypadku debiutanta, który w swoim pierwszym dziele chce zawrzeć absolutnie wszystko. Tyle że to nie był pierwszy film wielkiego mistrza. Oby też nie był ostatni, bo Francis Ford Coppola z pewnością zasłużył na lepsze pożegnanie z kinem niż nieudane niestety "Megalopolis".
Kuba Armata, Cannes