"Dziewczyna z igłą" w Cannes: Bardzo dobry, bardzo mocny i bardzo bolesny film
Mrok to poetyka, w której Magnus von Horn czuje się najlepiej. Widać to było w debiutanckim "Intruzie" (2015), filmie "Sweat" (2020), choć tam zmylić mogła nieco ekranowa kolorystyka, ale chyba najmocniej wybrzmiewa to w prezentowanej właśnie w tegorocznym canneńskim konkursie duńsko-polsko-szwedzkiej koprodukcji "Dziewczynie z igłą" (2024). Wstrząsającej, brutalnej, a momentami wręcz drastycznej w sposobie obrazowania opowieści o niechcianych ciążach, prawie kobiety do stanowienia o sobie oraz próbie pozostania dobrym w świecie pełnym zła.
Brzmi znajomo, pewnie nie bez powodu, choć akcja filmu Magnusa von Horna rozgrywa się ponad sto lat temu. A konkretnie - w Kopenhadze 1919 roku. Mieście, nawet nie tyle bezpośrednio dotkniętym wojenną pożogą, ale na pewno przez ostatnie lata mocno wydrenowanym jej potrzebami. Miejscu pełnym brudu, skrajnego ubóstwa, niedostatku. To niezwykłe jak za sprawą bardzo sugestywnych, czarno-białych zdjęć polskiego operatora Michała Dymka i pracy scenografki Jagny Dobesz daje się niemal fizycznie poczuć swąd kopenhaskich ulic czy mieszkań. I nie jest to zapach z gatunku tych przyjemnych. Jak mówi w jednej ze scen mała dziewczynka o głównej bohaterce filmu, ubogiej szwaczce Karoline (Vic Carmen Sonne): "Ona śmierdzi!".
Taplamy się, jako widzowie, właśnie w takim świecie, z którego poza łutem szczęścia, osoby pokroju Karoline nie mają prawa się wydostać. Dla bohaterki przepustką do lepszego życia ma być ciąża w jaką zachodzi, wdając się w romans z właścicielem szwalni, gdzie na co dzień pracuje. Tyle, że ten mezalians nie ma najmniejszych szans, a młoda kobieta traci złudzenia równie szybko, jak tylko je zyskała.
Zdesperowana Karoline nieco przypadkowo poznaje drugą kluczową bohaterkę filmu - Dagmar. Kobieta niby prowadzi cukiernię (chyba jedyne ładne, przynoszące odrobinę radości miejsce w tym odpychającym świecie), ale tak naprawdę działa tam nielegalna agencja adopcyjna, gdzie świeżo upieczone matki, za opłatą, mogą zostawić swoje dzieci, licząc że zostanie im zapewniona lepsza przyszłość. Twarz, wcielającej się w rolę Dagmar, czołowej skandynawskiej aktorki Trine Dyrholm dobrze wspomnianą dychotomię oddaje. Z jednej strony rysuje się na niej niezwykły wręcz spokój, z drugiej - przechodzi on w demoniczną obojętność, której z wraz z upływem fabuły zaczynamy się po prostu bać.
W jednym z wywiadów Magnus von Horn przekonywał, że choć to dla niego ważny temat, "Dziewczyna z igłą", nie jest filmem o aborcji. Wydaje mi się, że przemawia przez niego obawa, że łatwo można by było jego nową produkcję właśnie tak zaszufladkować. A to byłoby pewnie trochę krzywdzące. Bo dla mnie to przede wszystkim opowieść o walce o siebie dosłownie w każdym możliwym aspekcie. Także w kwestii decydowania o swoim ciele. Historia, dodajmy, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami sprzed stu lat. Choć niestety pewnie można by było znaleźć podobne i dzisiaj.
Wydaje się, że obecność w najistotniejszej z canneńskich sekcji urodzonego w Szwecji absolwenta łódzkiej Filmówki była jedynie kwestią czasu. Relacja von Horna z najważniejszym europejskim festiwalem przebiega bowiem bardzo stabilnie. Przed dziewięcioma laty w prestiżowej sekcji Quinzaine des Realisateur pokazany został jego pełnometrażowy debiut "Intruz", w oficjalnej selekcji - pech chciał, że akurat edycji, która nie odbyła się, ze względu na pandemię - znalazł się także "Sweat". I wreszcie, najdojrzalszy film w dorobku Magnusa von Horna, czyli "Dziewczyna z igłą" otrzymał zaproszenie do rywalizacji o Złotą Palmę. Obok Francisa Forda Coppoli, Davida Cronenberga czy ważnego dla "naszego" reżysera Jacquesa Audiarda.
Pozostaje trzymać kciuki, żeby ta piękna przygoda miała kolejne rozdziały. Po canneńskiej premierze "Dziewczyny z igłą" na pewno jest na to szansa. Bo to bardzo dobry, bardzo mocny i bardzo bolesny film. W ogóle powtarzanie słowa "bardzo", bardzo w przypadku "Dziewczyny z igłą" pasuje.
Kuba Armata, Cannes