Cannes 2017: Świetny Akin i letni Polański
70. edycja Cannes zaczęła się mocnym akcentem. Jako pierwszy film z konkursu głównego zobaczyliśmy znakomite "Loveless" Andrieja Zwiagincewa, który ustawił nie poziom imprezy, tylko poprzeczkę. I to na tyle wysoko, że mało komu udało się jej dosięgnąć. Aż do piątku, 26 maja, kiedy zobaczyliśmy znakomity "W ułamku sekundy" Fatiha Akina, który stoi na poziomie jego rewelacyjnego "Głową w mur", za który w 2004 roku dostał Złotego Niedźwiedzia w Berlinie.
Fatih Akin znów portretuje środowiska najlepiej mu znane. Bohaterowie "W ułamku sekundy" to mieszana para - Katja (świetna Diane Kruger) jest rdzenną Niemką, Nuri (Numan Acar) - urodził się w rodzinie zasymilowanych Turków. Do najbardziej przykładnych obywateli nie należą - on ma przeszłość dilera, ona ma naturę buntowniczki, ale syna, którego wychowują, otaczają ciepłem i miłością.
Znamienna jest scena, w której ci oryginalni rodzice (ona nosi się w skórach, ciało ma pokryte tatuażami, on zapuścił włosy, a na palcu zamiast prawdziwej obrączki ma wytatuowaną) wymieniają z synem uwagę o konieczności noszenia okularów. Dziś szczególnie trzeba dbać o wzrok, żeby widzieć, co nam zagraża.
Niestety, tym razem bohaterowie przegapią zagrożenie. Akin film dzieli na trzy części: rodzina, sprawiedliwość i morze. W pierwszej doświadczamy sielanki życia rodzinnego, która pryska za sprawą tragedii. W drugiej oglądamy próbę osądzenia tej tragedii winnych. Trzecia to już kino zemsty podszyte filozoficzną refleksją o tym, ile jednostka może wytrzymać, zanim sięgnie po ostateczność.
Dziś kiedy słowo terroryzm odmienia się w wiadomościach przez wszystkie przypadki, film Akina jest szczególnie potrzebną, żywą reakcją na otaczającą nas rzeczywistości. Twórca trzyma się z daleka od publicystyki i od stereotypów. Zamiast społecznej diagnozy, dostajemy dramat rodzinny, w którym jak w soczewce skupiają się lęki i choroby całego kontynentu: cierpią niewinni, prawo jest coraz bardziej bezradne, a miłość jest ślepa na groźby neonazistów i łączy ludzi ponad rasą i religią. Napięcia występują na każdej linii: liberalni młodzi występują przeciwko konserwatywnym starym, jednostka mierzy się z machiną systemu, a biali nie zawsze dogadują się z niebiałymi. Aktualnych tematów i wątków jest tu od groma, ale reżyser zamiast szukać ich przyczyn kryzysu Europy, lub próbować mu zaradzić, skupia się na historii swojej bohaterki. Dzięki temu to, co szwankuje dookoła, ma jeszcze większą moc oddziaływania i mocno wpływa na widza. Cierpimy razem z Katją.
Cierpieniem usiany jest "You Were Never Really Here", czyli najnowszy film Lynne Ramsay ("Musimy porozmawiać o Kevinie"), którego bohaterem jest Joe (mroczny, zarośnięty Joaquin Phoenix) były agent FBI z przeszłością w armii. Mężczyzna ma za zadanie odnaleźć uprowadzoną córkę senatora, którą porywacze doświadczają seksualnie. Po pokazie prasowym Ramsay porównywano do Nicolasa Windinga Refna, Martina Scorsese i Quentina Tarantino. Jej film jest jak hybryda "Taksówkarza", "Drive" i "Wściekłych psów" - wyposażony w młotek bohater wchodzi w krwawe interakcje z porywaczami, którzy wydali na niego wyrok.
Ramsay stara się udowodnić, że w jej filmie chodzi o coś więcej niż formę, że jej bohater dzięki drodze, którą przebędzie poukłada na nowo siebie, odnajdzie sens czy w inny sposób się zmieni. Ale forma bierze górą nad wszystkim w tym filmie. Wspomnienia mieszają się z rzeczywistością, realizm ugina się i boleśnie przewraca pod ciężarem metafizyki, a Joe wyrywa sobie kombinerkami zęba i chodzi po dnie jeziora. W efekcie z całego tego kiermaszu przemocy, na którym sensy ukryto pod ladą, zapamiętuje się Phoeniksa i muzykę, ponownie skomponowaną przez Johnyy’ego Greenwooda z Radiohead.
Niewiele zostaje w pamięci także z nowego filmu Romana Polańskiego "Prawdziwa historia" z Emmanuelle Seigner i Evą Green, który pokazano poza konkursem. Scenariusz na podstawie bestsellera francuskiej pisarki Delphine de Vigan reżyser napisał do spółki z Olivierem Assayasem, autorem docenionej "Sils Marii", ale styl Francuza nie odcisnął się na tym filmie. To kolejny "Polański w Polańskim", ze stałymi motywami i ciekawą intrygą.
W filmie niby bohaterki mamy dwie - pisarkę Delphine (Seigner) i jej fankę (Green). Pytanie, które od początku się pojawia, dotyczy tego, czy aby rzeczywiście kobiety są dwie, czy jednak umysł Delphine okrutnie z nią pogrywa. Pisarka cierpi na kryzys twórczy, który przekłada się na jej apatię. Rzeczywistość, którą dobrze znała, nagle okazuje się dziwna, niepokojąca, inna. Stały w twórczości Polańskiego motyw osuwania się w szaleństwo jest tu wygrany w rytmie thrillera i komedii. Żarty bawią, napięcie utrzymuje się do końca, ale "Prawdziwej historii" daleko do najlepszych dokonań reżysera. Zwroty akcji nie popychają filmu na nowe tory, a w chwili gdy intryga najciekawiej się zawiązuje, twórca stawia kropkę. Zbyt letnie kino, by zmrozić krew w żyłach.
Artur Zaborski, Cannes