"Ongeriewe": Afrykańska dogma?
Słowo "ongeriewe" oznacza w języku afrikaans "fizyczną lub psychiczną niewygodę, dyskomfort" - dość łagodne określenie na stan głodu narkotykowego... Jednak czy to główny temat etiudy filmowej południowoafrykańskiego studenta? Czego możemy się spodziewać po obrazie zapowiadanym jako historia ćpuna? Po scenach "dawania w żyłę" w brudnym barłogu, na dworcu czy śmietniku w klimacie Dworca ZOO? Handlowania ciałem za kolejną działkę? Do tego przyzwyczaiły nas filmy europejskie i amerykańskie, a co odkrywa przed nami kino afrykańskie?
Jak pisze Przemek Stępień na portalu film.onet.pl: "rola kina pojmowana przez jego [afrykańskich - przyp. red.] twórców ogranicza się do przedstawienia Afryki takiej, jaka jest naprawdę - z jej słabościami i jej brzydotą. Tylko wtedy, kiedy dostrzeżemy te wady, będziemy mogli w pełni docenić jej piękno." I choć kinematografia ta: "nie odrzuca tego, co przyniesione zostało z Zachodu, tego, co nowe", to: "jednocześnie stara się to osiągnąć na bazie własnych doświadczeń [...], podkreślając swoją odrębność."
Charlie, bohater "Ongeriewe", ćpun, obibok i krzykacz (bo tym może wydać się widzowi na początku), stopniowo odsłania swoje drugie oblicze: ciepłego, kochającego rodzinę chłopaka (scenka na ulicy z dziewczyną brata i matką, ostatnie ujęcia filmu z bratem i matką). Film nie jest w całości przygnębiający. Może nawet jesteśmy skłonni potraktować całe to ćpanie afrykańskich kumpli w kategoriach niezbyt groźnej zabawy. Charlie na haju jest opryskliwy, ale to poczciwy i ciepły gość, jego kumple to raczej typy mocne w gębie. Nawet dilerzy nie są zbyt groźni ani agresywni: nie czepiają się za bardzo za długi; gardłują, ale nie biją. Agresja bohaterów zawiera się jedynie w kilku mocniejszych słowach i scenie bójki (choć i ta nie robi wrażenia całkiem "na serio"). Nikt nie umiera, nikt nie cierpi z powodu dragów, chyba że cierpieniem można nazwać zniecierpliwienie kumpli szukających kolejnej działki. Dopiero, kiedy widz odkrywa tajemnicę zamkniętego w pierwszym ujęciu pokoju braci, powraca rzeczywistość. Ten zamknięty pokój to swoista perełka warsztatowa, klamra spinająca w całość wydarzenia filmu, choć może ten i ów zobaczy tu oklepany chwyt. Pamiętacie strzelbę, która jeśli wisi na ścianie w pierwszym akcie, to w ostatnim na pewno wypali?
A klimat filmu? Są w "Ongeriewe" scenki omalże humorystyczne, jak ta, w której diler ma pretensje do swojej dziewczyny, że "miesza się do jego interesów, a nawet nie jest jego żoną". Jest panorama uliczek dzielnicy slumsów w Cape Town z barwną galerią jej mieszkańców - budząca pewne skojarzenia z amerykańskim Harlemem. Poza tym kolor, kamera z ręki, styl nieco teledyskowy, duża dynamika - zwłaszcza w scenie bójki z powodu drugiej połowy awaryjnej działki. W kilku oderwanych scenach zarysowano historię "głównego bohatera zza kadru" - Eltona, brata Charliego. Mieszka z matką i Charliem. Ma syna, właśnie stracił pracę, tu i ówdzie jest winny kasę za działki, diluje, a może również bierze. Dodaje czegoś do działek, żeby uzyskać efekt większego speeda i ogólnie ma kłopoty. Finał jest dramatyczny i - mimo wszystko - zaskakujący.
Jaki cel przyświecał młodym twórcom filmu? W społeczności afrykańskiej duże znaczenie ma rodzina. Może dlatego uliczna tułaczka Charliego prowadzi go nie do kolejnej działki czy agonii w zaułku, lecz do domu, gdzie odkrywa, co jest dla niego najważniejsze. Nie spodziewajcie się jednak ckliwego zakończenia rodem z Hollywood. Film - mimo swojego pozytywnego przesłania - jest dość szorstki, tak w treści, jak i środkach wyrazu. Moim zdaniem warto wybrać się do kina, choćby dlatego, że daje nam to spojrzenie na problem narkotyków i rodziny całkowicie odmienne od amerykańskiego czy europejskiego.
Pat Żytkowska