Reklama

"Vice" [recenzja]: Oscarowi politycy

Zła wiadomość: idealną klatę i zniewalający sześciopak Christian Bale zamienił na kilogramy tłuszczu. Dobra wiadomość: zrobił to dla nas. W roli Dicka Cheneya, wiceprezydenta USA w latach 2001-2009, otyłego i łysego, jest najmniej atrakcyjną wersją siebie. A zarazem swoim najlepszym aktorskim wcieleniem.

Zła wiadomość: idealną klatę i zniewalający sześciopak Christian Bale zamienił na kilogramy tłuszczu. Dobra wiadomość: zrobił to dla nas. W roli Dicka Cheneya, wiceprezydenta USA w latach 2001-2009, otyłego i łysego, jest najmniej atrakcyjną wersją siebie. A zarazem swoim najlepszym aktorskim wcieleniem.
Christian Bale jako Dick Cheney w filmie "Vice" /materiały prasowe

Nic dziwnego, że właśnie dostał za tę rolę Złoty Glob. W wyścigu o Oscara ma mocnego kontrkandydata - Ramiego Maleka, który na potrzeby roli Freddiego Mercury’ego ortodontycznie wykrzywił sobie zęby. Trudno powiedzieć, kto bardziej kocha takie metamorfozy - przyznająca Oscary Akademia czy widzowie, którzy za oceanem oszaleli już na punkcie ich obu.

Różnica jest taka, że w "Bohemian Rhapsody" dysonans między rozśpiewanym Malekiem a całą resztą obsady jest ogromny. "Vice" natomiast jest książkowym przykładem zespołowego działania. Aktorzy - wcielająca się w żonę Cheneya Amy Adams i Steve Carell jako jego współpracownik Donald Rumsfeld - choć ich image jest zniewalający, a kamera ich po prostu kocha, nie wchodzą sobie w paradę. Grają na siebie, nigdy przeciwko sobie, uzupełniają się jak bak i paliwo.

Reklama

Zespołowość jest najmocniejszą stroną tego czupurnego projektu, w którym łatwo można było zerwać się ze smyczy. Adam McKay już w głośnym "The Big Short" pokazał, że tak samo jak brudną polityką gardzi czwartą ścianą w kinie. Jego bohaterowie patrzą w kamerę i gadają bezpośrednio do nas, akcja gna w zaskakującym kierunku po to tylko, by za chwilę cofnąć się do punktu zwrotnego i spacerować w przeciwną stronę. Jest też narrator, który zdradza się po 10 minutach projekcji.

Reżyser wie, jak stosować gramatykę filmu, żeby zręcznie ślizgać się na powierzchni pretensjonalności i przesady bez wywracania się. "Vice" wielokrotnie balansuje na cienkiej granicy ośmieszenia bohaterów, ale jej nie przekracza. Nawet w prześmiesznych scenach z George'em W. Bushem, którego Sam Rockwell odmalował jako naiwnie rubasznego synka tatusia, ostrze krytyki wymierzone jest w trzewia systemu, a nie jowialnego polityka. McKay zna moc oddziaływania paradoksu polegającego na tym, że grube ryby dla widza najbardziej nieludzkie są wtedy, gdy zdradzają się ze swoich ludzkich cech, jego filmowi daleko do kabaretu.

Gdyby scenariusz "Vice'a" nie był zakorzeniony w rzeczywistości, można byłoby w tym miejscu postawić "piątkę" i przejść do oceniania kolejnego filmu. Rzecz jednak w tym, że McKay rości sobie pretensje do zmieniania świata. Po raz kolejny próbuje zmusić nas do zastanowienia się nad faktycznymi przyczynami inwazji na Irak i Afganistan, zmian klimatycznych czy pogłębiających się nierówności między biednymi i bogatymi, ale sam korzysta z arsenału środków krytykowanych przez siebie mediów w rodzaju FOX News: jest spektakularnie, ironicznie, kolorowo i dużo wykresów.

Czy z seansu wyjdziemy z klarownymi argumentami przeciwko administracji Stanów Zjednoczonych czy tylko z negatywnymi emocjami, to już inna sprawa.

7/10

"Vice", reż. Adam McKay, USA, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Wielka Brytania, Hiszpania 2018, dystrybutor: Forum Film, premiera kinowa: 11 stycznia 2019 roku.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy