Reklama

Tarantino dojrzewa?

"Bękarty wojny", reż. Quentin Tarantino, USA 2009, UIP, premiera 11 września 2009 roku.

Może zacznę od uspokojenia wszystkich zaniepokojonych. Nie, "Bękarty wojny" nie są nagłym zwrotem w twórczości reżysera kultowego "Pulp Fiction". To Tarantinizm w czystej formie. Zaskakuje jedynie wybór tematu oraz bogactwo odniesień kulturowych i filmowych. Tym razem nie tylko do kina klasy "Ż".

Quantin Tarantino niekiedy przypomina mi Larsa von Triera, co zapewne dla niektórych wielbicieli jednego czy drugiego wydawać się może bluźnierstwem. Znamienne, że w tym roku spotkali się na festiwalu w Cannes. Nie pierwszy zapewne i nie ostatni raz. To silne osobowości współczesnego kina przekonane, że z ich każdego kolejnego dzieła "wyszło im arcydzieło", cytując bohatera granego przez Brada Pitta (zresztą tuż po tym, jak wydziergał nożem na czole ofiary swastykę...). Różnica polega na tym, że Duńczyk, dokonując kolejnej filmowej psychoterapii samego siebie, wierzy w to na serio. Chłopak z Tennessee nawet jeśli wierzy, to i tak wyśmieje, a kina potrzebuje do zabawy. Ta z kolei staje się coraz inteligentniejsza. Z tych dwóch opcji, chyba wolę propozycję Tarantino.

Reklama

II wojna światowa. Na terenie Francji zaczyna grasować oddział złożony z Żydów pod dowództwem płk. Aldo Raine'a vel. The Apache. Polują na nazistów, torturują, skalpują. Na zakończenie dołączają do "Operacji Kino", która ma na celu za jednym zamachem zabicie wszystkich czołowym szych III Rzeszy z Hitlerem na czele. Pomoże im w tym, przypadkowo ale jednak, Shoshanna Dreyfus, która uratowała się jako jedyna z pogromu swojej rodziny i aktualnie pod fałszywym nazwiskiem prowadzi kino w Paryżu. Jest też niemiecka gwiazda filmowa, szpiegująca dla aliantów i krytyk filmowy, znawca twórczości G.W. Pabsta, aktualnie wojskowy. I jak to u Tarantino, cała galeria wyśmienicie napisanych i zagranych postaci z pogranicza absurdu, z czego największym odkryciem jest z pewnością Christoph Waltz jako diabolicznie inteligentny płk. SS Hans Landa.

Podobno w szkole historia była jedynym przedmiotem, który przyciągał niepokornego Quantino. Według niego jest ona jak stare dobre kino z gotowymi scenariuszami. W "Bękartach wojny" bawi się więc zarówno starym kinem, jak i historią, bo na taśmie filmowej wszystko jest możliwe, nawet śmierć Hitlera. Dla miłośników oraz znawców kina lat 20. i 30. gra odwołaniami do Henri-Georgesa Clouzot: w kinie wyświetlają kontrowersyjnego "Kruka", wisi też plakat z "Morderca mieszka pod 21" (Tarantino zapożycza zresztą motywy z wczesnych filmów Francuza). Clouzot zdjęty zostanie z afisza na rzecz filmu G.W. Pabsta i Arnolda Francka z Leni Riefenstahl "The White Hell of Pitz Palu", jeden z największych hitów przedwojennych Niemiec. Tarantino proponuje swoje filmowe kalambury, w które w pewnym momencie grają w barze sami bohaterowie filmu. Żongluje nazwiskami, postaciami, tytułami, motywami, bo jest i "King Kong", Greta Garbo, Emil Jannings, i "Mata Hari", i David O. Selznick. Niektórzy pojawiają się w rozmowach, inni na ekranie. W roli idola III Rzeszy - Fredericka Zollera, obsadza faktycznego ulubieńca współczesnych nastolatek - Daniela Bruhla. Jest i wyjęta z kina czarnego femme fatale w... czerwonej sukni.

Chłopak z wypożyczalni wideo pokazał, jak szeroką edukację filmową odebrał, porządkując tytuły na półkach. Do klasyki odnosi się z sympatią, ale bez nabożnej czci, co pozwala mu bawić się materiałem. Jako "klasyk" postmodernizmu miesza gatunki, fakty, wątki, dzieląc swoją opowieść na kolejne rozdziały. Wykorzystuje muzykę Ennio Morricone, by przywołać już w pierwszych ujęciach słynne spaghetti westerny zwłaszcza Sergio Leone. Decydując się na literówkę w tytule ("Inglorious Basterds"), gra z włoską produkcją "Quel maledetto treno blindato" ("Inglorious Batards") o podobnej osi fabularnej, a imię reżysera filmu - Enzo G. Castellari nadaje w pewnym momencie jednemu z członków bandy płk. Raine'a. Po równo dostaje się też zarówno Amerykanom, jak i Niemcom czy Francuzom.

"Bękarty wojny" są krwawe, ale bez odpowiedniej ilości ketchupu nie byłoby Tarantino. Są i słynne ujęcia z obrotu, by użyć terminologii ze sztuk walki, i ujęcia w zwolnionym tempie. Kamera skrupulatnie filmuje zakątki okupowanego Paryża i - niemalże z miłością - stare projektory, wnętrza kina i taśmy 35 mm, które de facto w efektowny sposób zakończą II wojnę światową. Zarzucić można Tarantino jedynie brak samodyscypliny. W swojej filmowej zabawie, choć udanej, nazbyt się zapamiętuje i pod koniec filmu można odczuć ponad dwugodzinny seans. A i tak do kin trafia podobno wersja skrócona.

W 1894 roku, na rok przed początkiem historii kina, Francję dzieli sprawa Alfreda Dreyfusa, oficera o żydowskich korzeniach, niesłusznie oskarżonego o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Pięć lat później jego losami zajmie się raczkujące dopiero kino. 115 lat później czołowy "bękart" postmodernizmu dokona żydowskiej zemsty na nazistach z pomocą Shoshanny Dreyfus, stosu starych taśm i pięknie sfilmowanego lotu papierosa. Można zarzucić 45-letniemu Tarantino brak powagi i zabawę z newralgicznymi faktami historycznymi, może nawet i obrażanie pamięci ofiar. Problem w tym, że z tej przewrotnej zabawy historią paradoksalnie wyłania się prawda o nas.

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | dojrzewanie | wojny | kino | tarantino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy