Reklama

Historia pewnej szmateczki

"Czas wojny", ("War Horse"), reż. Steven Spielberg, USA 2011, dystrybutor Forum Film, premiera kinowa 13 stycznia 2012 roku.

Najpierw była powieść Michaela Morpurgo. Potem teatralny sukces. Na koniec, wojenną historią konia o imieniu Joey zainteresował się Steven Spielberg. I w ten oto sposób przyszło nam oglądać dłużący się niemiłosiernie "Czas wojny", przy którym z braku innych rozrywek, najciekawsze wydaje się śledzenie losów pewnej szmateczki - proporczyka z czasów wojny burskiej.

Książka Morpurgo przedstawia historię Joey'ego z jego punktu widzenia. W kinie - nie chcąc popadać w tanią fantastykę - trudno zbudować narrację tak, byśmy silnie identyfikowali się ze zwierzęciem. Chyba, że ktoś wierzy w wędrówkę dusz i czuje, iż w poprzednim wcieleniu był koniem. Możemy Joey'emu współczuć, wzruszać się, ale dla pełnego zaangażowania w fabułę i tak potrzebni są "ludzcy" bohaterowie. W końskim "Lassie wróć" Spielberga ich jest aż nadmiar, ale zmieniają się jak w kalejdoskopie. Brakuje czasu (sic!) na przywiązanie się do któregokolwiek z bohaterów.

Reklama

Szybko znika Albert - chłopiec z angielskiej farmy wychowujący Joey'ego, który potem trzyma na sercu szkic łba końskiego przyjaciela, jak fotografię ukochanej. Bez komentarza. Potem pojawiają się kolejni żołnierze z obu stron frontu, jest i pięć minut dla irytującej "rezolutnej francuskiej dziewczynki". Rozumiem zamierzenie - pokazać szerokie spectrum I wojny światowej, różnych postaw i sytuacji. Nic z tych planów jednak nie wychodzi, bo jeszcze zanim się na dobre wojna rozkręci, my już zdążymy się pogubić, w jakiej armii jest teraz koń ze swoim równie końskim towarzyszem broni. A z 1914 roku szybko przeskakujemy na Sommę w 1918. Radzę powtórzyć sobie umundurowanie żołnierzy z tego okresu, zwłaszcza, że wszyscy mówią angielszczyzną lepszą od samych Anglików, więc na rozróżnienie językowe nie ma co liczyć.

Joey - piękny gniady koń z "białymi skarpetkami" i plamką na czole - trafia na wojnę i okazuje się prawdziwym żołnierzem z końskim zdrowiem. Popędzi wśród ostrzałów karabinów maszynowych, działo pociągnie, wyręczy w ciężkiej pracy towarzysza broni. W jego losy tak naprawdę zaczynamy się angażować dopiero po półtorej godziny filmu i to na 30 minut. W ciągu tego czasu pojawiają się najlepsze sceny, jakby Spielberg w końcu przypomniał sobie, że nie tak dawno przecież realizował naprawdę dobre filmy. Czasem jest autentycznie zabawnie, czasem wzruszająco. Te pół godziny najlepiej pokazuje to, czym ten film mógłby być, gdyby nie jego długość jako konsekwencja rozmieniania się na drobne: piękną bajką dla dorosłych ze społeczno-historycznym tłem o traktowaniu zwierząt przez armię w czasie I wojny światowej (w czasie jej trwania miało zginąć 10 milionów koni!).

Spielberg nie szafuje patriotycznymi tonami (Anglia to nie jego bajka). Jest za to sporo sztucznego sentymentalizmu i na siłę wymuszanych łez. Myślałam, że w scenie orania pola osiąga on swój punkt kulminacyjny, ale wtedy do mnie dotarło, iż to dopiero pierwsza godzina filmu. Widać familijne kino wojenne, jakkolwiek to dziwnie nie brzmi, nie jest konwencją, w której Richard Curtis jako scenarzysta (np. świetnego "To właśnie miłość") czuje się najlepiej.

Operator Janusz Kamiński jak zwykle pokazał klasę, jednak wszystko burzy chęć zabawy Spielberga ze stylistyką kina lat 30., zarówno wizualną (stylizacje na technicolor), jak i formalną (zwłaszcza budowanie humoru w części rozgrywanej na farmie). Twórca "E.T" musiał przez ostatnie kilka świąt pod rząd oglądać "Przeminęło z wiatrem", bo od skojarzeń z tym filmem nie uciekniemy. Na koniec czekałam tylko na okrzyk Emily Watson, stojącej (naprawdę!) z marchewką w ręku na tle czerwonego zachodu słońca: "Jak wojna się skończy, już nigdy nie będę głodna!".

Kuleje aktorstwo, na tle którego konie zasługują na Oscara (a już ich trenerzy na pewno). Nie wiem, czy występ w "Czasie wojny" nie złamie im kariery, niemniej to najjaśniejszy punkt wśród szczerych brytyjskich bądź germańskich oblicz. By nie skrzywdzić obsady, warto jeszcze dodać o epizodycznej, acz uroczej roli rezolutnej gąski. Peter Mullan i wymachująca drutami Emily Watson mogliby pewnie sytuację uratować, ale szybko znikają z ekranu.

By nie było wątpliwości, lubię Spielberga. Lubię jego baśnie i bajki dla dorosłych, a raczej dla dziecka, które tkwi w każdym z nas. Teraz jednak poczułam się potraktowana jak upośledzone w rozwoju dziecko, wychowane na maksymalnie uproszczonych programach telewizyjnych. Największym przewinieniem jest jednak nuda i dłużyzna. Ani to panorama wojny, historia konia równie średnia, ani dowcipnie, ani wzruszająco. Nawet jeśli potraktować "Czas wojny" jako zabawę z konwencją, stylistyką, rozwiązaniami fabularnymi z kina lat 30. czy 40., to sama długość filmu, sztuczny sentymentalizm, na siłę wzbudzane wzruszenie zniechęca do proponowanej przez Spielberga gry. A szkoda, bo mogło wyjść naprawdę dobre kino familijne. A jak na standardy reprezentowane przez twórcę tej miary wyszło miernie.

3,5/10


Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wojny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama