Reklama

"Elle" [recenzja]: Ludzki syf

Michèle jest być może najtwardszą kobietą na świecie. Na początku filmu, tuż po tym, jak we własnym domu zostaje zgwałcona przez napastnika w kominiarce, bierze kąpiel z pianą; kiedy w miejscu, gdzie znajduje się jej łono, nagle wykwita plama krwi o kształcie serca, rozciera ją z niewzruszonym spokojem.

Michèle jest być może najtwardszą kobietą na świecie. Na początku filmu, tuż po tym, jak we własnym domu zostaje zgwałcona przez napastnika w kominiarce, bierze kąpiel z pianą; kiedy w miejscu, gdzie znajduje się jej łono, nagle wykwita plama krwi o kształcie serca, rozciera ją z niewzruszonym spokojem.
Kadr z filmu "Elle" /materiały dystrybutora

Później robi sobie badania, ale nie idzie na policję: powoduje nią nie wstyd, tylko nienawiść do mundurowych. Gdy zaczyna otrzymywać sprośne wiadomości, postanawia przygotować się na kolejny atak.

Michèle nawet w takim wypadku nie czuje się jak ofiara. Na co dzień jest dumna, bezczelna i wygadana. Lubi szydzić z ludzi i mówić im szokujące lub konsternujące rzeczy - robiąc to, patrzy się na nich z wyzywającym spokojem. Grana przez wielką Isabelle Huppert, nie jest bynajmniej pozbawiona uroku, wręcz przeciwnie: potrafi uśmiechać się w delikatny, uprzejmy sposób, a w jej mowie ciała czuć zarówno energię, jak i dystyngowanie. Cały czas zdaje się jednak promieniować zimnem. Jedną z najbardziej frapujących kwestii w filmie pozostaje to, czy Michèle jest żelazną damą, czy socjopatką.

Trudno nie skojarzyć jej z osobą reżysera "Elle", powracającego po przerwie Paula Verhoevena. Urodzony w Holandii, zasłynął jako twórca barokowo przesadnych filmów, łączących walory kina eksploatacji z bezczelnym, czasem wręcz wywrotowym humorem. W "Elle" również jedzie po bandzie: mnoży obscenę przez makabrę i złośliwie wodzi widzów za nos. Chociaż jego dzieło początkowo wygląda na thriller lub dramat, to okazuje się chorą, podszytą Buñuelem komedią, w której grupa francuskich burżujów toczy ze sobą różne wątpliwie moralne gierki.

Reklama

Wątek gwałtu jest zaledwie jednym z wielu, jakie pojawiają się w tym trwającym ponad dwie godziny filmie. W serii pozornie luźno połączonych scen poznajemy meandry życia Michèle: od pracy przy tworzeniu gier komputerowych po relacje z najbliższymi, w tym z przeżywającą drugą młodość matką, pierdołowatym synem i trzymanym w zakładzie karnym ojcem, który prawdopodobnie miał decydujący wpływ na jej charakter.

Ktoś mógłby stwierdzić, że o tym wszystkim powinno się opowiedzieć w formie telewizyjnego serialu, ale byłaby to bzdura. Kolejne linie narracyjne prowadzone są z gawędziarską swobodą, a do tego pozwalają zniuansować postać głównej bohaterki na rzadką w kinie skalę. Aż do końca nie wiemy, kim tak naprawdę jest Michèle, ale nie stanowi to bynajmniej wady film. Ta kobieta jest kłębkiem sprzeczności i tajemnic: osobą, na którą patrzy się z niezmienną fascynacją.

Spiętrzenie dziwacznych anegdot czyni "Elle" szeroko zakrojoną historią o szaleństwie codziennego życia. Przekrój tematów jest naprawdę imponujący. Patologiczne i ofiarne relacje rodziców z dziećmi, mniej lub bardziej wymyślne seksualne perwersje, iluzoryczność małżeńskich więzi, fałszywa pobożność i religijny fanatyzm, który może prowadzić nawet do masowych zbrodni; cały ten barwny ludzki syf.

8,5/10

"Elle", reż. Paul Verhoeven, Niemcy/Francja 2016, dystrybutor: UIP, premiera kinowa: 27 stycznia 2017 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Elle
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy