Reklama

"Bohemian Rhapsody" [recenzja]: Siła muzyki

"Bohemian Rhapsody" to produkcja, która ma szansę spełnić oczekiwania fanów grupy Queen, ale z pewnością nie zadowoli miłośników kina, którzy chcieli zobaczyć dobry film, a nie tylko posłuchać kilku wybitnych muzycznych kawałków.

"Bohemian Rhapsody" to produkcja, która ma szansę spełnić oczekiwania fanów grupy Queen, ale z pewnością nie zadowoli miłośników kina, którzy chcieli zobaczyć dobry film, a nie tylko posłuchać kilku wybitnych muzycznych kawałków.
Ben Hardy, Gwilym Lee, Joseph Mazzello i Rami Malek w scenie z "Bohemian Rhapsody" /materiały prasowe

Produkcja o Freddiem Mercurym od początku nie miała szczęścia. Nie wszyscy pewnie pamiętają, ale początkowo legendarnego muzyka miał zagrać Sacha Baron Cohen. Skandalista, odtwórca roli Borata, nie mógł się jednak dogadać z członkami brytyjskiej grupy. W efekcie obie strony rozstały się z powodu różnic artystycznych, choć tak naprawdę chodziło o zbyt wyidealizowany obraz zespołu i jego wokalisty, na jaki naciskali Brian May i kompani.

Następnie, już w trakcie zdjęć, z filmem pożegnał się reżyser Bryan Singer. Wytwórnia Fox zrezygnowała z jego usług, jako powód podając "zaskakującą niedostępność" artysty. Ten tłumaczył się ciężką chorobą ojca, ale w kuluarach mówiło się, że nie mógł porozumieć się z odtwórcą roli głównej, znanym z serialu "Mr. Robot" Ramim Malekiem. I choć "Bohemian Rhapsody" podpisane jest jako dzieło Singera, to za całość odpowiada tak naprawdę Dexter Fletcher, którego obraz o innej legendzie muzyki, Eltonie Johnie ("Rocketman"), wejdzie na ekrany kin w połowie przyszłego roku.

Reklama

Te problemy odcisnęły swe mocne piętno na filmie, co widoczne jest przede wszystkim w jego warstwie fabularnej. "Bohemian Rhapsody" jest bowiem biografią opowiedzianą w najbardziej klasyczny sposób z możliwych. Oglądamy historię grupy w myśl zasady "od zera do bohatera", w dodatku pomniejszoną o praktycznie wszystkie elementy mogące budzić jakiekolwiek kontrowersje. Homoseksualizm głównego bohatera, jego słynne erotyczne wybryki i epickie imprezy z prostytutkami, morzem alkoholu i ścieżkami narkotyków, kłótnie między członkami Queen o kształt artystyczny zespołu... Te wszystkie kwestie są w filmie zaledwie muśnięte kamerą.

Zdecydowanie odbiera to "Bohemian Rhapsody" pazura, niweluje zalety, które mogły decydować o jego ponadprzeciętności. Nie pozwala też w pełni pokazać aktorskich możliwości Malekowi, który tworzy całkiem udany portret Freddiego - rozdartego między kulturowym dziedzictwem (jego rodzice byli Parsami, a on tak naprawdę nazywał się Farrokh Bulsara) a artystycznymi marzeniami, między wiernością ślicznej Mary Austin, którą określał jako miłość swego życia, a licznymi gejowskimi kochankami.

Całkiem udanie zostają natomiast rozrysowane relacje pomiędzy liderem a pozostałymi członkami grupy Queen, spośród których na plan pierwszy zdecydowanie wybija się grany przez Gwilyma Lee Brian May. Począwszy od pierwszego spotkania ówczesnego pracownika lotniska z początkującym zespołem, który właśnie stracił wokalistę, aż po zjednoczenie przy okazji koncertu Live Aid - po krótkiej i mocno nieudanej solowej przygodzie Mercury'ego - widać chemię między członkami filmowej "Królowej".

O ile bowiem scenariuszowo "Bohemian Rhapsody" to przeciętniak, muzycznie jest to dzieło wybitne. Twórcy dobrze wiedzieli, że ich produkcja osiągnie sukces, jeśli tylko pozwolą jej swobodnie wybrzmieć. Dlatego upchnęli w filmie tak dużo piosenek Queen, jak tylko się dało. Można dzięki temu usłyszeć wszystkie szlagiery grupy, ale też kilka mniej znanych utworów, a podobać może się zwłaszcza sposób ich prezentacji. Rodzenie się pomysłu, nagrywanie piosenki (tu najbardziej efektowne jest oczywiście powstanie tytułowego klasyka) czy wersje koncertowe szlagierów, wrażenie robi zwłaszcza trwająca kilkanaście minut sekwencja podczas występu Queen na wspomnianym Live Aid - nie trzeba być wytrawnym kinomanem, żeby zauważyć, na co położony został nacisk biograficznej produkcji.

Muzyka jest największą siłą "Bohemian Rhapsody", a gdy ma się taki porywający tłumy argument w ręku, po prostu trzeba z niego skorzystać. I o ile po seansie ma się ogromną ochotę ponownego przesłuchania hitów grupy Queen, o tyle podobne uczucie nie towarzyszy już kolejnemu seansowi filmu Bryana Singera.

5/10

"Bohemian Rhapsody", reż. Bryan Singer, USA, Wielka Brytania 2018, dystrybutor: Imperial-Cinepix, premiera kinowa 2 listopada 2018 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bohemian Rhapsody
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy