"Amerykańska fikcja": Czarny koń przyszłorocznych Oscarów? [recenzja]

Jeffrey Wright w filmie "American Fiction" /materiały prasowe

"American Fiction", debiut Corda Jeffersona, to nie tylko oscarowe kino z prawdziwego zdarzenia, ale i próba szczerego ukazania międzyrasowych animozji we współczesnej Ameryce.

Krytycy już dziś spekulują, że "American Fiction" ma szansę być jednym z czarnych koni przyszłorocznych Oscarów. A to za sprawą nagrody publiczności na festiwalu w Toronto, która często bywa wyznacznikiem nominacji. Scenariusz Jeffersona, bazujący na powieści Percivala Everetta pod tytułem "Erasure", opowiada historię Theloniousa "Monka" Ellisona (znakomita, oscarowa rola Jeffreya Wrighta) - uzdolnionego, ale też niespełnionego pisarza.

Reklama

Jego wydawcy nieustannie oczekują od niego stereotypowej książki o biednej i pokrzywdzonej czarnoskórej społeczności (Monk wspomina, że chcą typową powieść napisaną przez czarnoskórego pisarza). Aby utrzeć im nosa, Monk postanawia skonstruować coś w postaci pseudo-powieści. Efektem tego jest blamaż, gromadzący stereotypy o czarnoskórych - to powieść, która nigdy nie powinna zostać wydana (!). Sytuacja zaczyna jednak wymykać się spod kontroli, kiedy Monk dowiaduje się, że przewidywania wydawcy są jednoznaczne: jego najnowsza powieść ma szansę stać się ogólnokrajowym bestsellerem.

"American Fiction": Niczym najlepsza whisky

W "American Fiction" jest taka - całkiem wymowna - scena, podczas której agent literacki Monka, Arthur (John Oritz) próbuje przekonać go do wydania swojej książki. Monk bardzo nie chce tego robić: uważa, że nie tylko zdradziłby wartości, w które głęboko wierzy, ale i hołdowałby głupocie współczesnego społeczeństwa. Monk na każdym kroku powtarza, że dziś biali Amerykanie w paternalistyczny sposób traktują czarnoskóre mniejszości. Z jednej strony mówią, że chcą zrozumieć ich ekonomiczno-społeczną sytuację, a z drugiej podporządkowują swoją wizję pod własne oczekiwania; postrzegają czarnoskóre społeczności przez pryzmat filmów i książek pisanych pod ich fantazje, tym samym nie zważając na otaczającą ich rzeczywistość. Monk znajduje się jednak w trudnej sytuacji życiowej, potrzebuje pieniędzy, a dokładnie ogromnej kwoty oferowanej przez wydawcę. Tym samym jest jeszcze bardziej podatny na subtelną sztukę perswazji.

Dlatego Arthur na swoim biurku stawia trzy butelki Johnniego Walkera, każdą zupełnie inną. Wraz z postacią Wrighta ze stoickim spokojem przypatrujemy się różnym rodzajom szkockiej whisky. Chodzi tu o tzw. "Labels", a w filmie są to kolejno "Red", "Black" i "Blue". Każdy kolor symbolizuje inny rodzaj i jakość, ale już na samym początku Arthur kwestionuje jakąkolwiek wartość dwóch pierwszych (mówi, że to "szczyny, ale wszystko jest przecież dla ludzi"). Widz prędko domyśla się, że nowa powieść Monka jest niczym czerwony Johnnie Walker - to coś, co nigdy nie powinno powstać, ale warto to jakoś wykorzystać. W końcu zostało już napisane.

Monk decyduje się wydać książkę, choć zaczyna nienawidzić tych, którzy dokładają swoją cegiełkę do sukcesu jego powieści. I nawet jeśli film Jeffersona orbituje wokół otwarcia puszki Pandory, wypełnionej najgorszym rodzajem Walkera, to samo "American Fiction" jest niczym "Blue Label": kunsztowne, wymagające pełnego skupienia i pogłębiające wiwisekcję takich problemów, jak ukryty rasizm w Ameryce, różne podejścia do walki z tym problemem czy próba konfrontacji z własnymi uprzedzeniami. Czuć tutaj inspirację społecznym kinem Spike'a Lee, ale przy tym i próbę odnalezienia własnego stylu. Wychodzi więc na to, że Jefferson lawiruje gdzieś między manifestem politycznym, a ciepłym i wrażliwym kinem obyczajowym rodem z Mike’a Millsa.

"American Fiction": Efekt kuli śnieżnej

Monk decyduje się wydać książkę pod przybranym nazwiskiem, udając amerykańskiego więźnia ściganego listem gończym. Ot, takie białe kłamstewko, aby zachować względną anonimowość i nie zszargać sobie reputacji. Bohater Wrighta jest bardziej niż zdesperowany - przypływu gotówki potrzebuje na cito, bowiem okazuje się, że w jego życiu nie jest do końca kolorowo. Nad jego rodziną zaczyna unosić się widmo niespodziewanej tragedii, jego mama Agnes (Leslie Uggams - znakomita rola!) zaczyna nagle chorować, a do tego Monk stara się pogodzić ze swoim bratem, Cliffem (równie świetny Sterling K. Brown), który także ma swoje prywatne sprawy na głowie. Nierzadko na marginesie wybrzmiewa tu wątek familijny, który stopniowo dopełnia całe "American Fiction".

Ta niby nieinwazyjna decyzja o wydaniu powieści wywołuje efekt kuli śnieżnej, który na zawsze zmieni życie naszego pisarza. Nie tylko sukces książki będzie nawarstwiać zawodowe frustracje Monka, ale wpłynie też na jego postrzeganie rzeczywistości. W końcu bohater Wrighta spotka na swojej drodze ludzi, którzy myślą nieco inaczej niż on. Jak się okaże, niektórzy głęboko wierzą, że ta książka ma szansę wnieść wiele dobrego. Mówią, że zmiana może nadejść tylko wtedy, kiedy stopniowo igra się z przyjętymi konwenansami. Monk staje się jeszcze bardziej podminowany i coraz głośniej słychać tu echo słów Jamesa Baldwina. W "Zapiskach syna tego kraju" amerykański eseista pisał, że "nienawiść, mogąca zniszczyć tak wiele, zawsze niszczyła tego, który nienawidził, i to prawo było niezmienne". Najwyraźniej przed Monkiem jedna wielka lekcja pokory.

Jefferson triumfuje, ponieważ ucieka od banału, potrafi być czuły, umiejętnie prowadzi swoich aktorów, a do tego nie stara się wprowadzać grubo ciosanej dydaktyki. Zdaje sobie również sprawę, że jest jedynie reżyserem, który ma szansę nakreślić pewne niepokojące tematy, ale to widz musi sam wyciągnąć wnioski. Tylko tyle i aż tyle - Baldwin byłby dumny.

9/10

"American Fiction", reż. Cord Jefferson, USA 2023.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama