"More Than Ever": Pozwól mi umrzeć na własnych zasadach [recenzja]
Świst powietrza w płucach, chorych płucach. Zalęknione oczy mężczyzny, błagającego żonę o zebranie resztki sił i walkę o własne życie. Przejmujące spojrzenie kobiety, która marzy tylko o tym, by odejść na własnych zasadach. Takie doznania, dźwiękowe i wizualne, serwuje nam Emily Atef w filmie „More Than Ever” i zaprasza do świata, który dla dwójki dosyć młodych ludzi stał się piekłem.
Jedno i drugie, choć drugie chyba bardziej. Dramat francuskiej reżyserki zabiera nas do Bordeaux, gdzie poznajemy Helene (Vicky Krieps) i jej męża, Matthieu (Gaspard Ulliel). Są małżeństwem z kilkuletnim stażem, a od kilku miesięcy także sporym bagażem doświadczeń, trosk i lęków. Ich życie zmieniło się diametralnie, od kiedy 33-letnia Helene podupadła na zdrowiu. Idiopatyczne włóknienie płuc - tak brzmiała diagnoza, którą usłyszała i która rozbiła jej codzienność na drobne kawałki.
Choroba z każdym dniem postępuje. Helene powoli rezygnuje ze swojego życia. Rzuca pracę, nie ma wielkiej ochoty spotykać się z przyjaciółmi, a nawet własną matką. Przychodzi również czas, w którym zaczyna izolować się także od ukochanego męża. Jedynym ratunkiem dla niej jest przeszczep płuc, lecz kiedy pojawia się cień nadziei na przeprowadzenie operacji, kobieta nieoczekiwanie wyjeżdża do Norwegii, gdzie podejmuje decyzję, która wystawia na próbę nie tylko jej małżeństwo, ale i stawia na szali całe jej życie.
Czy w momencie, kiedy nie ma już niemal żadnej szansy na powrót do zdrowia i szczęśliwe zakończenie, myślenie tylko o sobie jest faktycznie egoistyczne? Czy kochając kogoś nad życie można pozwolić mu odejść na jego własnych zasadach? Być przy kimś w najtrudniejszych momentach i paradoksalnie go unieszczęśliwiać, czy może odejść, obserwować z boku i tym samym jeszcze bardziej unieszczęśliwiać siebie? Na te pytania nie ma chyba jednoznacznych odpowiedzi. Gotowych rozwiązań nie dostarcza nam też Emily Atef.
Artystka wycina kawałek rzeczywistości przeciętnych francuskich małżonków i pozwala nam swobodnie patrzeć. Choć na ekranie nie dzieje się zbyt wiele, w naszych sercach i głowach raz za razem dochodzi do wybuchów. Bo wszystko to takie autentyczne, takie szczere, takie zwyczajnie życiowe. "More Than Ever" to historia, która mogłaby się przytrafić każdemu z nas i chyba w tym tkwi jej największa siła.