Miłość i inne nieszczęścia
Cannes we Wrocławiu. W tym roku organizatorzy T-Mobile Nowych Horyzontów zdecydowanie postawili na produkcje, które jeszcze kilka tygodni temu walczyły o nagrody na najsłynniejszym festiwalu filmowym na świecie.
Widzowie imprezy organizowanej już po raz dwunasty przez Romana Gutka mogli jak dotąd zobaczyć triumfatora canneńskiego festiwalu, czyli słynną "Miłość" Michaela Haneke, a także odkrycie tegorocznej imprezy, docenione również w Sundance "Bestie z południowych krain" Benha Zeitlina. Przed nimi zaś jeszcze m.in. nowe filmy Leosa Caraxa ("Holy Angels"), Carlosa Reygadasa ("Post tenebras lux"), Cristiana Mungiu ("Za wzgórzami"), Abbasa Kiarostamiego ("Like Someone in Love"), Ulricha Seidla ("Raj: miłość") i Waltera Sallesa ("W drodze"). Większość z nich - poza udziałem w konkursie głównym odbywającego się na Lazurowym Wybrzeżu festiwalu - nie była dotąd pokazywana szerokiej publiczności.
Podobnie jest z "Miłością", drugim filmem Haneke, który zdobył Złotą Palmę (w 2009 roku austriacki reżyser otrzymał ją za "Białą wstążkę"). Stąd też ogromne zainteresowanie i wypchane do ostatniego miejsca sale na wrocławskich pokazach tego jednego z najbardziej wymagających, ale i pierwszego prawdziwie uniwersalnego obrazu artysty.
Używając minimalnych środków filmowych Haneke opowiada w nim historię starszego małżeństwa, które zostaje wystawione na największą w swoim wspólnym życiu próbę. Georges i Anna dobiegają osiemdziesiątki. Przeżyli razem wiele lat i wciąż świetnie się rozumieją. Problemy zaczynają się dopiero, gdy po wylewie kobieta traci kontakt z rzeczywistym światem.
W "Miłości" Austriak na swój autorski sposób oswaja wpisany w naszą podświadomość lęk przed umieraniem. Pokazuje, że w tak zdominowanym przez konsumpcjonizm świecie, w jakim obecnie żyjemy, nie ma miejsca na myślenie o starości, chorobie, a przede wszystkim śmierci. Tymczasem jest ona nieodłącznym elementem naszej egzystencji, choć z pewnością tym najbardziej mrocznym i stanowiącym dla wielu temat tabu.
W swoim kameralnym, niemal telewizyjnym, a przy tym bardzo wymagającym filmie, jednocześnie wstrząsającym i niezwykle pięknym, Haneke dowodzi, że dla tytułowego uczucia nie ma żadnych granic. Tym bardziej, gdy z ukochaną osobą jest się od wielu lat w relacji niemal symbiotycznej, funkcjonując na co dzień niczym integralne elementy tego samego organizmu. Miłość u Hanekego nie ma jednak nic wspólnego z wzniosłymi i romantycznymi emocjami, z jakimi to słowo kojarzy nam się w pierwszej kolejności, jest trwaniem ze sobą mimo najtrudniejszych przeszkód, gdy wiadomo już, że nie ma nadziei na lepsze jutro i trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej?
Nie byłoby sukcesu "Miłości" bez fenomenalnych odtwórców głównych ról, legend kina francuskiego: Emmanuelle Rivy i Jean-Louisa Trintignanta. Ci ponad 80-letni aktorzy po raz kolejny (i być może ostatni) wznieśli się na wyżyny gry aktorskiej. Film Haneke nie byłby równie wiarygodny, gdyby nie ich wybitne kreacje.
Przeczytaj recenzję "Miłości" na stronach INTERIA.PL!
Wspaniałą rolę ma na koncie także Quvenzhané Wallis, nieznana dotąd nikomu 8-latka, która wcieliła się w Hushpuppy, główną bohaterkę "Bestii z południowych krain". Ta amatorka, która rolę zdobyła na castingu (żeby w ogóle w nim wystartować musiała skłamać, że jest starsza niż była w rzeczywistości), pokonując kilka tysięcy rówieśniczek, posiada w sobie tyle charyzmy i talentu, że mogłaby nimi obdzielić obsadę niejednego polskiego serialu.
Niezwykła jest też bohaterka, w którą wciela się Wallis. Hushpuppy, mała dziewczynka mająca wyjątkowy kontakt ze światem natury, żyje wraz z ojcem i innymi ocalałymi w krainie zalanej przez powódź o apokaliptycznych rozmiarach. Swój dar przetrwania i niezwykłą mądrość stara się przeciwstawić nadciągającym niebezpieczeństwom, które niemal fizycznie odczuwa.
Jednocześnie odczuwa je także widz, śledzący otaczający Hushpuppy świat z jej punktu widzenia, przynajmniej początkowo nie poddając w wątpliwość realności jego istnienia. W jak każdej baśni prawda wychodzi jednak w końcu na jaw, odsłaniając prawdziwą naturę diegezy. I wówczas okazuje się, że Hushpuppy w swoim małym wielkim świecie musi zmierzyć się z tymi samymi problemami, z jakimi przyszło stanąć twarzą w twarz bohaterom "Miłości".
W postapokaliptycznej rzeczywistości żyje również Manuel, główny bohater "Roku tygrysa" Sebastiana Lelio, chilijskiego twórcy, który kilka lat temu wygrał wrocławską imprezę filmem "Święta rodzina".
Jego nowa produkcja to poruszająca opowieść o człowieku, który po tragicznym trzęsieniu ziemi ucieka z więzienia. Kataklizm zabiera mu najbliższych, traci wszystko, jest na dnie. Wędruje przez zgliszcza, w jego oczach widać obłęd i strach, ucieka przed funkcjonariuszami policji. Jest niczym zwierzę (z południowych krain?), tytułowy tygrys, którego zresztą napotyka na swojej drodze, w znajdującej się nieopodal jeziora klatce. Niemal bez zastanowienia wypuszcza drapieżcę - przecież sam wydostał się właśnie z przymusowego zamknięcia. Chce zapewnić mu szansę na przeżycie, jaką dopiero co dostał od losu. Pozwala mu na nowy start, bo ma nadzieję, że jemu również będzie on dany.
Film Lelio przejmujący i "brudny", kręcony kamerą z ręki, łączy w sobie paradokumentalną stylizację (powstał w oparciu o fakty) i konwencję postapokaliptycznego kina drogi. Jego największą siłą jest jednak autentyzm - od pierwszego do ostatniego ujęcia. Nawet wówczas, gdy podobnie jak "Miłość" i "Bestie z południowych krain", przejawia się on w bezlitosnym stanowisku względem głównego bohatera.