Reklama

Lubos: polski Mickey Rourke?

Patrzę na Eryka Lubosa i nie mogę przestać myśleć o Mickey Rourke'u. W konkursie Nowe Filmy Polskie na festiwalu Era Nowe Horyzonty zaprezentowano "Moją krew" Marcina Wrony - opowieść o bokserze, który dowiaduje się, że ma guza mózgu.

Fabuła "Mojej krwi" (wcześniejszy tytuł filmu Wrony to "Tamagochi") nie jest niczym oryginalnym. Bokser Igor (Eryk Lubos) dowiaduje się, że musi zakończyć sportową karierę. Więcej: lekarska diagnoza jest jednoznaczna, zostało mu niewiele czasu. Bohater postanawia znaleźć kobietę, która urodzi mu dziecko - to mieszkająca w Warszawie Wietnamka Hen Ya (po raz pierwszy na ekranie - Luu De Ly). Po jego śmierci obowiązki ojca ma przejąć zdradzony kiedyś przez niego najlepszy przyjaciel Olo (Wojciech Zieliński). Nie pachnie tandetną telenowelą?

"Moja krew" jest filmem Eryka Lubosa. Jego pełnokrwista kreacja zdominowała film Wrony. Pobrzmiewa w roli Lubosa aktorska intensywność Mickey' Rourke'a ("Ale Lubos to jest polski Mickey Rourke" - tłumaczy mi reżyser), odnajdujemy też w "Mojej krwi" echa innego filmu amerykańskiego aktora "Swojego chłopaka" (Homeboy). Scenariusz tamtego obrazu wyszedł spod pióra samego Rourke'a, u Wrony też odnosimy wrażenie, że Lubos wygrywa nam na ekranie swoje życie. Nawet ubranie, które aktor nosi w filmie jako ekranowy Igor, to części jego własnej garderoby: żółta czapka z daszkiem, koszulka z nadrukowanym zdjęciem Mike'a Tysona.

Reklama

Jest w jego roli ta niezwykła, bijąca po oczach prawda ekranowego bohatera. Ale to nie jedyny pozafilmowy kontekst w filmie Wrony. Trenera Igora "gra" słynny polski kickbokser Marek Piotrowski (którego w swym dokumencie "Wojownik" sportretował wcześniej Jacek Bławut). Ich wzajemna relacja - biografia Piotrowskiego jest paralelna do sytuacji, w której znalazł się Igor - pozostaje najsilniejszą emocjonalnie stroną "Mojej krwi" - szkoda, że reżyser usunął ten wątek w cień, na pierwszym planie eksponując związek Igora z Hen Ya.

"Moja krew" nie jest jednak filmem o boksie. Boks jest tu tylko tłem, emblematem prawdziwej męskości - Igor musi przejść metamorfozę wyzbycia się swojej gwałtownej, narwanej osobowości. Związek z przypadkowo spotkaną Wietnamką pozwala mu wyciszyć swoje instynkty, dojrzeć do odpowiedzialności. Przyznam się, że spory kłopot sprawia mi fabularny melodramatyzm tego filmu - dodam, że dziewczyna Ola poroniła kiedyś, będąc w ciąży z... Igorem, natomiast dziecko, które ma urodzić Igorowi Hen Ya, okazuje się nie być jego potomkiem. Za dużo tych bajkowych symetrii, zbyt wiele wyspekulowanych rozwiązań fabularnych. Na szczęście Wrona potrafi tą serialową intrygę opakować w zgrabne wizualne opakowanie. Jego film po prostu smacznie się ogląda - pełno tu wyrazistych, kolorowych ujęć kontrapunktujących mroczny, ciemny świat Igora. Sporo zmiękczającej agresywną audiosferę bohatera cukierkowej muzyki. Stopniowo obydwa światy wzajemnie się przenikają.

Pozostawia też reżyser sporo miejsca na niedopowiedzenia. Finałowa scena wesela w praktyce przypomina rodzaj stypy. Nie do końca jasna jest również motywacja Ola, który godzi się poślubić Hen Ya. Czy przypadkiem nie będzie chciał się zemścić na dawnym przyjacielu? Takich fabularnych nieoczywistości jest w filmie Wrony więcej. To one sprawiają, że podczas oglądania "Mojej krwi" z czasem zapominamy o jej telenowelowej fastrydze. Zauważamy jedynie autorski ścieg.

Tomasz Bielenia, Wrocław

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Moja krew | krew
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy