Reklama

ENH: Lekcja kina w kinie

Edukacyjny charakter festiwalu Era Nowe Horyzonty jest nie do przecenia. Warsztaty dla nauczycieli, cykl Nowe Horyzonty Języka Filmowego, spotkania z wybitnymi specjalistami. Upieram się jednak, że największą korzyść czerpie się tu z samego oglądania filmów.

Dwa filmy, dwa następujące po sobie seanse: "Hadewijch" Bruno Dumonta (twórcy "Flandrii") i trafiająca niedługo na nasze ekrany "Jej droga" bośniackiej reżyserki Jasmili Żbanić (zdobywczyni Złotego Niedźwiedzia w Berlinie za wcześniejszą "Grbavicę"). Te filmy odbijają się w sobie jak w lustrze, dopowiadają się, dyskutują ze sobą. Dopiero po seansie "Hadewijch" widać jak słabym, banalnym i stereotypowym obrazem jest "Jej droga". Gdyby kino było dyscypliną sportową, Dumont wypunktowałby Żbanić bezlitośnie.

Obydwa obrazy są opowieścią o poszukiwaniu Boga. Bohaterką "Hadewijch" jest Cecile,córka francuskiego ministra, studentka teologii i gorliwa katoliczka, która pragnie wstąpić do zakonu. Jej rygorystyczna asceza - dziewczyna w swym poszukiwaniu Boga odmawia nawet przyjmowania posiłków - skutkuje wykluczeniem jej z konwentu sióstr zakonnych. Będzie próbowała odnaleźć Boga w normalnym świecie. Kiedy nawiążę bliższą znajomość ze swym rówieśnikiem - muzułmaninem i jego bratem, wykładowcą nauk Koranu, i nieoczekiwanie przejdzie na ich stronę, jej wiara wystawiona zostanie na najcięższą próbę.

Reklama

Dumonta nie interesuje doraźność. Choć akcja rozgrywa się we współczesnym Paryżu, znać że reżyserowi chodzi o sprawy ponadczasowe. Sztafaż teraźniejszości jest konieczny, żeby osadzić opowieść w konkretnym czasie. Ale problematyka, którą porusza w swym niepokojącym obrazie Dumont - kwestia szaleństwa wiary, granic miłości do Boga, wadze poświęcenia w imię wyższej sprawy -jest niezmienna od czasów Carla Theodora Dreyera.

Nieoczywiste piękno tego obrazu bierze się ze strategii narracyjnych niedopowiedzeń. Dumont zaledwie sygnalizuje nam fabularne wydarzenia - kluczowy dla filmu zamach bombowy, tak jak konwersja głównej bohaterki, pozostają dla widza znakiem tajemnicy. To film jednocześnie niezwykle precyzyjny, jak niedopowiedziany. Widz sam musi wziąć na swoje barki religijne dylematy Cecile i rozstrzygnąć je wedle własnego sumienia. Wspaniały film, po obejrzeniu którego ma się ochotę na ponowny seans - choćby dla niezwykłej urody fizjonomii aktorki, odtwarzającej główną rolę - twarz Julie Sokolowski wyraża ten sam niepokój, który malował się w obliczu Marii Falconetti (słynna Joanna d'Arc z filmu Dreyera).

Chybiona droga

"Jej droga" Jasmili Żbanić to kontynuacja problematyki, podjętej przez Dumonta w "Hadewijch". Bohaterami filmu jest młode, starające się o dziecko małżeństwo, mieszkające w Sarajewie. Ona jest stewardessą, on pracuje na wieży kontrolnej miejscowego lotniska. Kiedy w związku z problemami z alkoholem mężczyzna traci pracę, nieoczekiwanie wpada na znajomego z czasów wojny - ortodoksyjnego muzułmanina, który przeciąga przeżywającego życiowy kryzys starego druha na swoją stronę. Ze specjalnego obozu, gdzie pracował jako nauczyciel od informatyki, mężczyzna wraca do domu całkowicie odmieniony.

Żbanić kontynuuje w swym nowym filmie problem wojennej traumy, która od ponad dekady nie opuszcza mieszkańców Bałkanów. Każdy z bohaterów jej filmów zmaga się z demonami niedawnego konfliktu, wojenne rany jeszcze się nie zagoiły. Ale w najnowszym obrazie Żbanić przenosi tematyczny ciężar filmu w inny wymiar: skoro konflikt między Bośniakami a Serbami to już przeszłość, warto zastanowić się nad innym zagadnieniem. Tematem "Jej drogi" jest współistnienie we współczesnej Bośni dwóch modeli islamu: ortodoksyjnego i świeckiego.

Nagła konwersja bohatera filmu Żbanić przypomina religijne opętanie Cecile z "Hadewijch". A jednak bośniacka reżyserka, odwrotnie niż Dumont, nie stara się dojść do sedna tej religijnej fascynacji, poprzestając na telenowelowym poziomie opisu pewnego społecznego problemu. Im dłużej przyglądamy się losom bohaterów "Jej drogi", tym bardziej przypominają nam one mydlaną operę - ona i on chcą dziecka, on nie może, decydują się na sztuczne zapłodnienie, ona w końcu rezygnuje, ale okazuje się, że już jest w ciąży. A w tle, zupełnie pominięte, naprawdę wielkie tematy.

Historia kina według Godarda

Kto pragnął na Nowych Horyzontach wzbogacić swoją wiedzę w zakresie historii kina, miał niepowtarzalną możliwość obejrzenia wczoraj pod rząd wszystkich części monumentalnego cyklu Jean-Luka Godarda "Historia(e) kina". To według analityków jego twórczości opus magnum francuskiego twórcy - projekt, nad którym Godard pracował dwie dekady i który jest syntezą jego podejścia do kina jako sztuki montażu. Wyzwanie ogromne, utwór nie należy bowiem do najłatwiejszych, sala numer 3 kina Helios świeciła więc pustkami.

By wprowadzić nieliczną widownię w tematykę "Historii kina" przed seansem z wykładem wystąpił znawca twórczości Godarda - Michael Witt, który odczytał z kartki referat na temat "Znaczenie 'Historii kina' w historii kina". Problem z filmem Godarda jest taki, że jego projekt jest historią kina dla zaawansowanych. Kto chciałby się poduczyć w temacie,niech lepiej sięgnie po akademickie podręczniki, albo dokumenty Martina Scorsese. Żeby cokolwiek zrozumieć z Godardowskiej lekcji kina, trzeba mieć już to kino w małym paluszku. Inaczej po hipnotycznym seansie zostaną nam w pamięci tylko efektowne deklaracje: "Kino jest tylko częścią przemysłu kosmetycznego". Na szczęście nie na Nowych Horyzontach.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kino | filmy | lekcja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy