Reklama

"Zróbmy sobie wnuka": WYWIAD Z REŻYSEREM

ZACHOWAĆ ZIMNˇ KREW - rozmowa z PIOTREM WEREŚNIAKIEM, reżyserem filmu.

Co sprawiło, że zdecydował się Pan na reżyserowanie filmu o Koseli?

Głównie fakt, że jest szansa na zrobienie naprawdę śmiesznej komedii obyczajowej. To mnie skusiło. Zrobienie komedii, jakiej od dawna w Polsce nie było - scenariusz daje taką możliwość. Dlatego się tego podjąłem. I jestem ciekawy, co z tego wyjdzie.

Nie boi się Pan porównań do komediowej klasyki w rodzaju "Sami swoi"?

Myślę, że podświadomie sam do tego dążę! "Sami swoi" to dla mnie wzór tego typu komedii - na pewno dobry do naśladowania. I w jakiś sposób to mnie inspiruje.

Reklama

Co Pan myśli o powierzeniu głównej roli p. Andrzejowi Grabowskiemu?

Myślę, że to strzał w dziesiątkę. Andrzej Grabowski to aktor z krwi i kości, wschodząca wielka gwiazda komedii. Potrafi bardzo wiele zagrać. Umie znaleźć się w komedii, rozśmieszyć, a do tego jest lubiany przez publiczność.

Podobno w filmie dużą rolę odegrają efekty specjalne - to prawda?

Nie, to nie jest science fiction! Ale rzeczywiście, parę razy musimy uciec się do pomocy komputera. Choć bardziej zależy mi na tym, żeby to były efekty niewidzialne, niż żeby epatowały widza niezwykłością. W większości będziemy sobie radzili środkami filmowymi. Do tego, by stworzyć świat opisany w scenariuszu, potrzebny nam jest głównie montaż. Trudno np. znaleźć gospodarstwo rolne w środku miasta, więc obejście Koseli będziemy "składali" z kilku różnych miejsc.

Co, Pana zdaniem, może sprawić najwięcej kłopotu podczas realizacji?

Pogoda. Jeśli nie będzie nam sprzyjać, to bardzo trudno będzie połączyć "kawałki" gospodarstwa Koseli w całość. Jeśli w jednym będzie padał deszcz, a w drugim świeciło słońce... To, rzeczywiście, dość ryzykowne. Trzeba liczyć na łut szczęścia.

Który etap pracy nad filmem lubi Pan najbardziej?

Wszystkie etapy są interesujące. Teraz trwa okres przygotowawczy: bardzo gorący, pełen emocji, decyzji głównie - sporów. Później będą zdjęcia, które powinny przebiec w jak najspokojniejszej atmosferze. A na końcu montaż - tak naprawdę, to już będą wczasy. Bo jeśli film jest dobrze nakręcony, montaż jest sprawą oczywistą.

Dobrze zna Pan życie na wsi? Świat, który zostanie pokazany w filmie?

W tej komedii nie ma prawdziwej wsi - do niej przyszły już wieżowce... Ale znam prowincję: miałem na wsi dziadków. Nie jestem wypieszczonym człowiekiem z miasta, który myśli, że mleko bierze się z lodówki!

Jest Pan absolwentem kulturoznawstwa - to pomaga w pracy nad filmem?

Na pewno. Te studia dają pewną "ogładę" humanistyczną. Wiedzę z przeróżnych dziedzin: socjologii, antropologii, historii sztuki... Dzięki nim zyskuje się większą wrażliwość. Szerszą perspektywę w widzeniu ludzi: ich problemów, środowiska... To cenne doświadczenie.

Myśli Pan, że za 100 lat studenci kulturoznawstwa będą się uczyli o dzisiejszych reklamach? Pytam, bo współpracował Pan też z agencją reklamową...

Na pewno będą reklam ciekawi. Reklama to odbicie tego, o czym marzy przeciętny człowiek: samochód, pełna lodówka itd. Ale nie przeceniałbym jej wartości. Wbrew temu, co się często mówi, reklama to nie dziedzina sztuki. Jest nierozerwalnie związana z handlem. Spełnia przede wszystkim funkcję użytkową i promocyjną, a nie twórczą.

W "Stacji" zadebiutował Pan również jako aktor. Co Pana do tego skłoniło?

Kaprys! A poza tym chęć przekonania się, jak to wygląda z drugiej strony. To bardzo ważne, by reżyser wiedział co czuje aktor, który staje przed kamerą. To daje pokorę.

I co Pan poczuł "po drugiej stronie"?

Paraliżujący strach! Ale jednocześnie to było bardzo stymulujące przeżycie. Zwłaszcza, że miałem okazję sprawdzić się w grze aktorskiej ze Zbyszkiem Zamachowskim, który w tej scenie był moim partnerem.

Odczuwa Pan już, zaczynając kolejną produkcję, związany z tym stres?

Oczywiście, że tak! Ale nie daję tego po sobie poznać. Z natury jestem człowiekiem raczej spokojnym. Zdaję sobie sprawę, że nerwy niczemu dobremu nie służą - zwłaszcza na planie, podczas kręcenia filmu. Dlatego staram się zachowywać zimną krew. Jakoś do tej pory mi się to udawało - i mam nadzieję, że teraz będzie podobnie...

Jest Pan nie tylko reżyserem, ale i autorem wielu scenariuszy. Skąd to "rozdwojenie" kariery?

Po prostu lubię oba zajęcia. Reżyser cały czas pracuje wśród ludzi, natomiast scenarzysta musi pisać w samotności - a mnie odpowiadają oba typy aktywności. Oczywiście, ważny jest też fakt, że pracując przy jakimś projekcie i jako scenarzysta i jako reżyser, mam pełną kontrolę nad materiałem. Wiem, dlaczego coś napisałem i dlaczego później będę to tak, a nie inaczej filmował.

Jest jakiś gatunek, w którym jako scenarzysta czuje się Pan wyjątkowo dobrze?

Tak, najbardziej lubię właśnie komedię. Jest kusząca z paru względów. Przede wszystkim jako wyzwanie - bo to bardzo trudny gatunek. Poza tym, w komedii od razu widać efekt pracy. Wystarczy pójść do kina i sprawdzić, czy widzowie się śmieją. Ale to, że czuję pociąg do komedii wcale nie znaczy, że nie chcę spróbować czegoś innego. Jest cała masa gatunków, których - mam nadzieję - uda mi się kiedyś "zakosztować".

Na przykład?

Na przykład science fiction.

Myśli już Pan o kolejnym projekcie?

Cały czas myślę o następnych projektach! Ale teraz zajmuję się tylko filmem o Koseli. Jestem nim całkowicie zaabsorbowany - inaczej po prostu się nie da!

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zróbmy sobie wnuka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy