Jeśli jesteś fanem kina gore spod znaku "Nocy żywych trupów" czy "Martwego zła", nie ma siły - "Zombie z Berkeley" ("Undead") to film dla ciebie. Nieznany dotychczas w Polsce niskobudżetowy projekt braci Spierig okazał się w 2003 roku objawieniem australijskiej kinematografii.
Kto myślał, że australijskie kino to tylko Nicole Kidman, Russell Crowe czy Hugh Jackman, ten musi koniecznie nadrobić zaległości. O bogactwie tej kinematografii niech świadczy fakt, że w tym roku Australijczycy zgłosili do Oscara film, nakręcony w całości w języku Aborygenów ("Dziesięć czółen" Rolfa de Heera). "Zombie z Berkeley" to kolejny przykład na to, że obok artystycznego, istnieje na Antypodach również ciekawe kino gatunkowe.
"Zombie z Berkeley" to typowe kino gore. Co jest wyróżnikiem tego podgatunku? Być może pewną wskazówką niech będzie fakt, że przy tytule filmu w popularnej bazie IMDb, figurują aż trzy gatunkowe określenia: komedia, horror i science fiction. Wyobrażamy więc sobie, że atmosfera grozy, którą charakteryzują się filmy tego nurtu, wymaga w odbiorze pewnej określonej postawy. Innymi słowy - nie należy tych filmów brać zbyt dosłownie, tak jak zrobili to w swym popularnym telewizyjnym programie telewizyjnym krytycy Robert Ebert i Richard Roeper, kiedy w podsumowaniu najgorszych filmów 2003 roku wskazali także na "Zombie z Berkeley".
Nie ulega wątpliwości, że "Zombie" to przykład kina, które z powodzeniem może zyskać sobie status kultowego. Film opowiada klasyczną historię. Tytułowe Berkeley to mała mieścina, której mieszkańcy parają się rybołówstwem. Po tym jak lokalna piękność Rene (Felicity Mason) dowiaduje się, że straciła rodzinną farmę, postanawia przenieść się do większego miasta. Wyjazd z Berkeley okazuje się jednak trudniejszy niż przypuszczała - do życia budzą się bowiem zombie i Rene, zamiast układać sobie życie na nowo, będzie musiała zmierzyć się z mrocznym koszmarem. Razem z grupą czterech osób, które schroniły się przed żywymi trupami, podjąć będzie musiała walkę o przetrwanie.
Widzów zaznajomionych z pierwszymi filmami Petera Jacksona i Davida Lyncha nie trzeba ostrzegać przed efektami, które zastosowali w swym debiucie bracia Peter i Michael Spierig . Odlatujące od ciał kończyny, gołe kręgosłupy na dwóch nogach i tym podobne widoki serwują nam australijscy filmowcy. Krew też leje się gęsto i obficie, jednak - tak jak u Quentina Tarantino - nie należy traktować jej zbyt dosłownie. Producenci chwalą się zresztą, że podczas realizacji "Zombie" zużyto... 600 litrów sztucznej krwi.
Innym walorem filmu jest też strona wizualna. W "Zombie" wykorzystano ponoć 305 efektów specjalnych, a bracia Spierig spędzili nad nimi 8 miesięcy, dopieszczając wizualnie film na swoich.. laptopach. To się nazywa prawdziwe kino niezależne! Wysiłki debiutantów doceniło jury kilku prestiżowych festiwali. "Zombie z Berkeley" nominowane było do głównej nagrody tematycznego festiwalu w Stiges, znalazło się też w ścisłym gronie tytułów walczących o Independent Spirit Award. Pełny triumf nastąpił dopiero na własnych śmieciach - film doceniło jury festiwalu filmowego w Melbourne, przyznając mu nagrodę międzynarodowej krytyki filmowej FIPRESCI.
I to cały paradoks. Pomimo swej kultowości - której przejawem jest uwielbienie pewnej ograniczonej grupy odbiorczej - kino gore zyskuje sobie także uznanie specjalistów. No ale dwa lata później podobny los spotkał znane z naszych kin brytyjskie "Zejście" Neila Marshalla, które krytycy uznali najlepszym brytyjskim filmem niezależnym 2005 roku. A czy braci Spierig czeka kariera na miarę braci Wachowskich - o tym przekonamy się za kilka lat.
Oprac. redakcja.film.interia.pl