Reklama

"Zabiłem moją matkę": WYWIAD Z REŻYSEREM

Skąd pomysł na ten film? Myślałeś o nim od dłuższego czasu...

Xavier Dolan: - Kiedy byłem w liceum, napisałem opowiadanie o infantylnej nienawiści. Moja niekonwencjonalna nauczycielka namówiła mnie, żebym napisał o sprawach bliskich mojemu sercu, intymnych. Opowiadanie nosiło tytuł "Matkobójstwo" (oryg. "Le Matricide"). Myślałem, że nie będę do tego już wracał. Jesienią 2006 rzuciłem szkołę. Stanąłem w obliczu pustki dorosłości. Próbowałem jakoś przetrwać w moim dusznym, ciasnym mieszkaniu. Zacząłem pisać skrypt na ten sam temat, oparty na moim życiu z matką. To było oczyszczające ćwiczenie. Pominąłem ezoteryczny wymiar historii i napisałem "Zabiłem moją matkę" i skoncentrowałem się na irytujących aspektach codziennego życia próbując, może niezręcznie, uporać się z nostalgią i wspomnieniami z dzieciństwa.

Reklama

Możesz opowiedzieć o samym procesie pisania?

- Napisałem skrypt w trzy dni. Potem go odstawiłem. Zaangażowałem się w inne projekty, z których nic nie wyszło. Potem przyjaciele zasugerowali, żebym zostawił to wszystko i wrócił do "Zabiłem moją matkę". Przejrzałem jeszcze raz całość. Suzanne Clement przeczytała go i bardzo się jej spodobał. Tak to się zaczęło.

W jaki sposób tworzyłeś postacie?

- Zależało mi na tym, żeby postacie były wielowymiarowe. Chciałem, żeby widzowie troszczyli się o każdą z nich, na przemian kochali i nienawidzili. Autobiografie mają ten problem, że brakuje im perspektywy. Nie chciałem, żeby wyszedł z tego hołd dla wieku dojrzewania i krytyka władzy rodzicielskiej. Nie o to chodziło. Zależało mi na sportretowaniu relacji z dwóch stron. Dlatego scenariusz musiał być obiektywny. Nie jestem pewien, czy rozwinąłem postacie wystarczająco. Wiem natomiast, że obie, i matka i syn, są mi bliskie.

Czy to jest film o poszukiwaniu tożsamości, o dorastaniu?

- To jest opowieść o rolach, jakie życie nam przypisuje. Żeby być bardziej dokładnym, chodzi o konkretny okres w życiu - późny czas dojrzewania i wczesną dorosłość - kiedy nie można zrobić nic innego, jak odgrywać te role. Nie można nic na to poradzić. Więc w tym znaczeniu jest to film o dorastaniu. To również opowieść o poszukiwaniu tożsamości. To nie Hubert jej poszukuje. On wie, kim jest, i każdego dnia się rozwija. Bawi się możliwością odwrócenia się od tej tożsamości, by nie powielać jej, by mieć możliwość wyzwolenia od środowiska klasy pracującej swojej matki. Porównuje się do matki i czuje, że przepaść miedzy nimi jest przerażająca.

Słowna przemoc w filmie jest czasami nie do zniesienia. Jak sobie z tym radziłeś?

- Dialogi opierają się częściowo na prawdziwych rozmowach, częściowo są wymyślone. Nikogo dokładnie nie cytowałem. Każdą linijkę przekształcałem i parafrazowałem. Gdybym chciał oddać dokładnie rzeczywistość, ukryłbym kamery i mikrofony w doniczkach i biustonoszach matki. Ale nie zależało mi na stworzeniu dokumentu. Wykorzystałem tylko swoje doświadczenia. Poza tym pisałem to, co odpowiadało bohaterom, ich wiekowi, wyglądowi, osobowości.

Uderzył mnie kontrast pomiędzy domem Antonina i Huberta.

- Pomyślałem, że to ważne, żeby podkreślić kontrast miedzy różnymi środowiskami w filmie, zarówno poprzez kolor jak i światło. Chciałem, żeby widzowie nienawidzili domu Huberta i pragnęli się stamtąd wydostać, tak jak mój bohater. Chciałem, żeby to miejsce wydawało się zaniedbane i duszne, przesycone lepką i ciemną atmosferą. Dom Antonina jest natomiast luksusowy i zalany światłem. Mieszkanie Julie jest z kolei tradycyjne i w większości niebieskie.

Kiedy matka wrzeszczy przez telefon na dyrektora szkoły z internatem, to mamy wrażenie, że ją polubiłeś, jakby odkupiła swoje winy.

- Dokładnie tak. Ta scena potwierdza tylko to, co Hubert sugerował już wcześniej, że Chantale nie została stworzona do bycia matką. A jednak ona zawsze robiła wszystko, co mogła, żeby kochać syna. Podążała za odrobiną instynktu macierzyńskiego i poczuciem odpowiedzialności. Ojciec Huberta porzucił ją dawno temu i była zmuszona sama podjąć wyzwanie macierzyństwa. Przez ostatnie kilka miesięcy bunt syna nie przynosił ulgi jej samotności i poczuciu winy. I teraz te szowinistyczne insynuacje jakiegoś dumnego idioty sprawiły, że wybuchła.

Czy nazwisko chłopaka Huberta - Antonin Rimbaud - jest odniesieniem do Antonina Artaud i Arthura Rimbaud?

- Zgadza się. W scenie, która ostatecznie została wycięta, Antonin nawet mówi: Nie jesteś poważny, gdy masz 17 lat.

Twój film wydaje się być inspirowany sztuką. Którzy artyści inspirują cię najbardziej?

- Pollock, Matisse, Klimt.

Czarno-białe zdjęcia, kiedy zwracasz się bezpośrednio do kamery, są jakby rodzajem spowiedzi.

- Zdecydowanie tak. Są jak duchowy komentarz wszystkowiedzącego narratora, który pomaga widzowi. Hubert w tych scenach sam się filmuje. Na ekranie nie widać jednak ujęć z jego taniej kamery. Zamiast tego pokazana jest jego własna wizja w intymnej atmosferze zaufania i pokuty.

Muzyka jest wspaniała. Niektóre ujęcia w zwolnionym tempie przypominają film "Spragnieni miłości" muzykę Shigeru Umebayashi.

- Rzeczywiście. Ujęcia w zwolnionym tempie o hołd dla Wong Kar Waia i Shigeru Umebayashi.

Jak pracowałeś nad montażem?

- Współpracowałem ściśle z moją montażystką Hélene Girard, kobietą po pięćdziesiątce, która ma wielkie poczucie humoru i niesamowitą wrażliwość. Jest bardzo kompetentna. To było bardzo pomocne i stymulujące. Wymienialiśmy się pomysłami, dyskutowaliśmy i broniliśmy naszych decyzji. Uczestniczyłem w prawie całym montażu, ale uważałem, żeby nie wchodzić jej w drogę, kiedy miała natchnienie. Natomiast dokładnie wiedziałem, jak ma wyglądać scena, kiedy Antonin i Hubert malują ścianę i kochają się, więc sam zająłem się jej montowaniem.

Jak wybierałeś aktorów? Niektórzy z nich są bardzo znani w Quebecu.

- Większość z nich znałem już wcześniej. Kilkoro wybrałem, kiedy poznaliśmy się przez przypadek. Wielu innych dołączyło do obsady w ostatniej chwili. Bardzo się z tego cieszę.

W jaki sposób pracowałeś z aktorami? Czy to nie było przytłaczające, biorąc pod uwagę, że jesteś taki młody i nie reżyserowałeś żadnego filmu wcześniej?

- Ze względu na kolorowe kostiumy i krzykliwe sceny, aktorzy nie mogli przedobrzyć. To wymagało powściągliwości. Pozwolili mi kierować. Byli bardzo otwarci, zaufali mojej wizji. To pozwoliło mi nabrać pewności, której brakowało by mi w przeciwnym razie. Lubię pracować z aktorami, oglądać ich techniki i osobiste, charakterystyczne gesty, jakie wprowadzają do postaci.

Film od strony wizualnej jest niesamowity. Jak udało ci się tego dokonać z tak niskim budżetem i praktycznie bez doświadczenia?

- Ograniczony budżet oznacza, że trzeba być bardziej kreatywnym i lepiej gospodarować zasobami. I dzięki Bogu, że tak jest. Możesz zastanawiać się, jak by wyglądał ten film, gdyby było więcej pieniędzy. Ale to strata czasu. Jestem zadowolony z tego, jaki jest. To małe, ale imponujące osiągnięcie. Udało mi się to osiągnąć, bo pracowałem z ludźmi, którzy dzielili się ze mną swoim doświadczeniem i radą. Jeśli chodzi o reżyserię, to w dużej mierze opierałem się na improwizacji. Co do zdjęć, to Stéphanie Weber-Biron podążała za swoją intuicją. Szczególnie w przypadku scen kręconych z ręki.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Zabiłem moją matkę
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy