"Wszyscy jesteśmy Chrystusami": ROZMOWA Z ANDRZEJEM CHYRĄ
Pamięta Pan swoje pierwsze wrażenia po przeczytaniu scenariusza?
Była to niesamowita lektura. Zwykle scenariusze są po prostu zapisem pewnych zdarzeń, dialogów. W tym było coś więcej. Autor miał bardzo wyraźnie sprecyzowaną wizję tego co i jak chce przekazać. Czuć było pełną świadomość formy filmu, który ma powstać. Czułem, że to nie będzie zwykła praca.
To mobilizuje?
I zaciekawia. Scenariusz wydał mi się bardzo głęboki, przenikliwy, ale i dowcipny, czasem potwornie śmieszny. Pokazywał i demistyfikował wszystkie alkoholowe mity
i wprost powiedział, że alkoholizm to jest choroba, a nie żart. Marek Koterski w każdym filmie destyluje jakiś problem, jakieś kompleksy. Tym razem wydestylował problem alkoholowy. Bardzo precyzyjnie i bezwzględnie.
Kiedy czytałem scenariusz, to myślałem przede wszystkim, żeby tylko tego nie zepsuć. Żebyśmy wszyscy nie zepsuli tego, co Marek napisał.
Pomogły w tym próby przed zdjęciami?
Próby, to jest specyfika pracy u Marka. Ale to nie są takie próby jak w teatrze, kiedy coś się próbuje, ustala i zamyka. U Marka dużo rozmawia się o scenariuszu, czyta się go. Oczywiście są też próby sytuacyjne, ale nie po to by wyuczyć się czegoś i zafiksować, raczej by uświadomić jakiś problem, określić temat sceny. To jest takie nakłuwanie scenariusza. Po to, żeby świadomie wejść na plan. Marek nie improwizuje na planie, jak to jest w modzie. Koncentruje pomysły swoje, operatora, aktorów, żeby osiągnąć maksymalną siłę rażenia. Poza tym Marek Koterski sam pokazuje wiele rzeczy, po to, żeby coś lepiej wyjaśnić. Odgrywa Adasia Miauczyńskiego i inne postaci, żeby odsłonić sens, zaznaczyć akcenty.
Nie czuł Pan na sobie ciężaru poprzednich kreacji Adasiów?
Widziałem wszystkie filmy Marka Koterskiego, widziałem wszystkich Adasiów i czułem na sobie pewien ciężar. Ich formy. Myślę, że w jakiś sposób tej formie uległem. Na pewno nie chciałem naśladować, choć Czarek Pazura i Marek Kondrat w swoich Adasiach Miauczyńskich byli świetni. To, co pisze Marek tak determinuje, że siłą rzeczy trafiasz w jakieś koleiny. I tak jak poprzedni Adasie byli zdeterminowani przez scenariusze Marka, tak też było i tym razem.
Grał Pan wspólnie z Markiem Kondratem jedną postać. Czy przygotowywaliście się do tego?
Na nic się nie umawialiśmy. To była intuicja i reżyseria Marka Koterskiego. Ale muszę się przyznać, że raz w życiu mi się Marek Kondrat przyśnił. Że gramy razem w jakimś filmie, razem śpimy w jakimś domku, w górach chyba. W snach wszystko może się zdarzyć. Ale parę dni po tym śnie dostałem propozycję zagrania razem z nim jednej postaci. To sytuacja zupełnie jak z filmu Koterskiego. Coś się zamyka w ciągu logicznym, choć z drugiej strony jest zupełnie absurdalne.
Zagranie alkoholika było dla Pana dużym wyzwaniem?
Szczególnym. Jak się przyjrzeć kolejnym scenom, widać, że film rozpina się od skrajnego realizmu, przez groteskę, aż do slapsticku. To bardzo trudne i ryzykowne. To jest studium choroby, obserwowanie jej pod mikroskopem. Tylko, że Marek Koterski dodatkowo ten badany preparat czymś zabarwia. Dodaje trochę atramentu, trochę krwi
i ten zarazek za każdym razem zupełnie inaczej wygląda i się zachowuje. Ulega deformacji i wyjaskrawieniu. To jest trudność. Ci, którzy grali pijaków, wiedzą, że to zadanie jest atrakcyjne tylko pozornie. W rzeczywistości jest niezwykle karkołomne
i bardzo wielu się na nim wysypywało.
Pana zdaniem film jest optymistyczny?
Tak, bo bohater nie daje za wygraną, pomimo, że jest mu bardzo trudno i wiele wskazuje na to, że mu się nie powiedzie. Ten film jest też swoistą terapią. Odsłania wszystkie maski i słabości alkoholika. Bezczelnie obnaża to wszystko. I mówi, że uczucia - miłość, wiara są wartością nie do przecenienia.
Dużo groteski i żartów?
Nakręciliśmy wiele śmiesznych scen. Ale wiele z nich nie znalazło się w ostatecznej wersji filmu, żeby zachować pewną równowagę i nie popaść w kabaretowość.
Idzie nawalony bohater, sika w ogródku, rozmawia z psem i jest śmiesznie. Wchodzi do domu i znajduje matkę, która upadła i złamała sobie biodro. Leży od paru godzin
w kuchni. Poważniejemy. Za chwilę matka trafia do szpitala, czyli jest lepiej. Jednak bohater nie potrafi jej pogłaskać po głowie, bo jest zawstydzony, więc idzie się
z kolegami napić, żartują, jest zabawnie. Potem okazuje się, że matka umarła.
Niby się śmiejesz, ale co chwila coś ten śmiech stopuje. Film pokazuje, że ta zabawa, to nie jest żadna zabawa. Że to nic śmiesznego. Jak życie alkoholika.
Podobno przy pracy nad filmem nawet pogoda wam sprzyjała.
To był duży film, więc mieliśmy bardzo napięty kalendarz, liczył się każdy moment. Jechaliśmy samochodem na zdjęcia w plenerze - dużo ludzi – wykład ze studentami
w parku. Jedziemy, a tu totalna ulewa. Niebo zaciągnięte chmurami. Marek Koterski mówi, że jak dojedziemy, przestanie padać. Wszyscy oczywiście sobie tego życzymy, ale nikt tak naprawdę w to nie wierzy. Dojeżdżamy na plan i spadają ostatnie krople, Przestaje padać!
Być może jest w nas chęć do mitologizowania rzeczywistości, ale może to opatrzność czuwa i pozwala, żeby coś ważnego mogło się zdarzyć.