Reklama

"Wiarołomni": GŁOSY PRASY

Ingmar Bergman w swoim najnowszym scenariuszu opowiada o piekle, jakie mogą rozpętać zazdrość i niewierność. Nietrudno zgadnąć jakie są źródła scenariusza „Wiarołomnych”. W 1949 Bergman roku przeżył romans z dziennikarką Gun Hagberg (opisał to w jednym z rozdziałów swojej autobiografii „Laterna magica”). Hagberg była pierwowzorem wielu postaci kobiecych w jego filmach: Karen Lobelius w „Kobiety czekają”, Agdy w „Wieczorze kuglarzy”, Marianne w „Lekcji miłości” i Desiree Armfeldt w „Uśmiechu nocy”. Jedna z bohaterek filmu „Sceny z życia małżeńskiego”, w którym zagrała Liv Ullmann, również przypomina Gun (…). Liv Ullmann wie, że Hagberg jest pierwowzorem postaci Marianne w „Wiarołomnych”. Ullmann, podobnie jak dziennikarka związała się kiedyś z Bergmanem. Mieszkali razem na Fårö - dalekiej wyspie położonej między Rosją a Szwecją, gdzie kręcono Personę w 1966 roku (…). „Wiarołomni” należą do gatunku kina artystycznego. Film ma powolne tempo, jest w nim dużo dialogów, ale jego intensywność emocjonalna zapiera dech w piersiach.

Reklama

Geoffrey Macnab „Sight and Sound” 12/2000


Wielbiciele wspaniałego szwedzkiego reżysera Ingmara Bergmana z przyjemnością obejrzą nowy film nakręcony według jego scenariusza. Ten osobisty film opowiada o niszczycielskiej sile emocji wyzwolonych przez zdradę (…). Bergman pokazuje w nim reżysera, który pisze scenariusz oparty na swych doświadczeniach. Jest on pełen cytatów i odniesień do filmów, które Bergman reżyserował, a także, jak się zdaje do jego życia (…). Scenariusz Bergmana jest wzruszający i robi ogromne wrażenie. Reżyser przedstawia kolejne etapy niewierności niemal z chirurgiczna precyzją.

W filmie widoczne są także akcenty autobiograficzne, demony przeszłości, które reżyser próbuje odpędzić (…). Ullmann jest wspaniałym reżyserem (…). Endre, która przez większość filmu jest widoczna na ekranie, nadaje szerokiej gamie emocji swej bohaterki niezwykłą głębię wyrazu. Doskonale przekazuje tragizm i namiętność granej przez siebie postaci (…). Film choć skromny, został wspaniale zrobiony. W niektórych scenach zaskakują widza niezwykłe efekty oświetleniowe, których autorem jest Jörgen Persson.

David Stratton, „Variety” 22- 28.V. 2000


Bergman napisał nowe „Sceny z życia małżeńskiego”, Liv Ullmann je wyreżyserowała. Film poruszający jak najszczersza rozmowa z widzem i ze sobą. Z wieczornego pokazu filmu Liv Ullmann „Wiarołomni”, według scenariusza Bergmana, wychodzimy na bulwar Croisette. Tam - zgiełk, jakby toczyły się ciężkie walki uliczne. Słychać krzyki, szpalery policjantów powstrzymują tłum. Na kogo czekają? Nikt nie umie powiedzieć. Przed chwilą byłem w samotni Bergmana na wyspie Fårö. Głównym bohaterem tego filmu jest on sam, reżyser o nazwisku Bergman mieszkający samotnie nad brzegiem morza, rozmawiający z fantomami. Gra go Erland Josephson, jeden z bergmanowskich aktorów fetyszy. Broniłem się przed tym filmem, próbowałem się wobec niego zdystansować. W ciągu pół wieku Bergman zdążył nas przyzwyczaić do swojego ekshibicjonizmu. Znamy dobrze jego rozpacz, poczucie obcości, pustki, braku Boga, braku miłości - napisano na ten temat całe tomy. Buntowano się przeciw Bergmanowi już 40 lat temu. Cóż z tego? Sztuka jest u niego funkcją biologiczną - Bergman jak pająk wysnuwa z siebie wciąż tę samą nić, łapie nas w swoje sieci i zaraża trucizną. Czy nie jest imponujące, że tu, w canneńskim tłumie, przeżywamy tragedię, stworzoną w gotlandzkiej samotni 1000 km stąd? Więc tragedia jest jeszcze w kinie możliwa? Więc czyjś ból może nas fizycznie zaboleć? Nie ma w tym filmie epatowania brutalnością, są tylko słowa. One ranią najgłębiej. Powstaje wrażenie, jakbyśmy wysłuchali czyjejś spowiedzi. Nie religijnej, ale międzyludzkiej, w której nie ma innego rozgrzeszenia jak poczucie współuczestnictwa. Bergman przerzuca na widzów własny ból. Niosłem go z sobą długo przez Croisette. Historia „Wiarołomnych” przypomina „Sceny z życia małżeńskiego” (1972). Ta anatomia zdrady małżeńskiej zaopatrzona jest w motto z Botho Straussa: „...rozwód to jedna z najgłębszych ran, jakie możemy sobie zadać...”. Bergman wie, o czym mówi. Był wielokrotnym rozwodnikiem. Teraz jest wdowcem. Nie mógł powierzyć scenariusza nikomu innemu jak tylko Liv Ullmann, która w latach 60. była jego odkryciem („Persona”), towarzyszką życia (ale nie żoną), a która ostatnio porzuciła aktorstwo dla reżyserii. Wiarołomni są jej czwartym filmem. Bergmanolodzy znajdą autobiograficzny klucz do tej historii, która wydaje się syntezą wszystkich jego małżeńskich zdrad. Jednak nie jest ważne, kto tu jest kim naprawdę - wszystkie postacie, łącznie z tytułową wiarołomną, są nim samym. To aktorzy jego wewnętrznego teatru. Sztuka, jaką grają, uderza swoją trywialnością, mimo że jej bohaterowie są subtelnymi i wybitnymi artystami: Marianna jest aktorką, jej mąż Markus - sławnym dyrygentem, kochanek David - reżyserem filmowym i teatralnym (Bergman z wielkim okrucieństwem parodiuje swoje własne inscenizacje teatralne, robiąc z niego nieudacznika). Kiedy Markus zastaje Mariannę i Davida in flagranti, scena ta przypomina złą farsę, jej uczestnicy na przemian śmieją się i szlochają. Jeżeli w ogóle jest coś takiego jak dobra spowiedź, to chyba polega ona na tym, żeby penitent nie uwznioślał swojej winy, nie analizował siebie zbyt głęboko, bo za samooskarżeniem kryje się często pycha - ale przyjął swoją winę po prostu jako obiektywny fakt. Jeśli tak - to „Wiarołomni” są dobrą spowiedzią. Za pośrednictwem Liv Ullmann, przed którą raczej nie mógłby kłamać, Bergman przygląda się sobie z zewnątrz i dopuszcza nas do tego aktu introspekcji. Prostota tej historii kryje skomplikowaną figurę narracyjną: widzimy, jak Bergman, pracując nad scenariuszem, powołuje do życia Mariannę Vogler, jak przetwarza własne życie w sztukę, jak rozmawia ze swoim głosem wewnętrznym. Szuka w sobie istoty „bez imienia, bez tożsamości”, czystej jaźni, na której mógłby się oprzeć. Film jest zgrzebny, odarty z bergmanowskiego symbolizmu. Jedynym znakiem, zresztą enigmatycznym, są zmiany koloru nieba i morza za oknem, w które patrzy Bergman-Josephson. Więc nie ma żadnego pocieszenia ani w sztuce, ani w wierze? Melodia z „Czarodziejskiego fletu”, który Bergman kiedyś sfilmował jako akt wiary w miłość, brzmi w tym filmie jak echo czegoś, co odeszło. A może nie było tego motywu w scenariuszu? Może to Liv Ullmann nakręca pozytywkę nadziei z arią Mozarta, żeby przypomnieć Bergmanowi momenty szczęścia? Ale w „Wiarołomnych” nie ma sentymentalnego uniku. Żeby poczuć moment ulgi, trzeba z całą odwagą powiedzieć sobie wszystko do końca. Bergmana na to stać, Liv Ullmann pomaga mu to zrobić. Gdyby ta spowiedź dotyczyła tylko układów damsko-męskich, nie byłaby taka dotkliwa - w końcu wszyscy oni są siebie warci, jednakowo zatruci. Zdradzony mąż sam okazuje się zdradzającym. Ale jest tam przez cały czas obecny ktoś, kto jest niewinnym, cierpiącym świadkiem małżeńskiej tragifarsy. Tym kimś jest dziecko, córeczka Marianny i Markusa, prawdziwa ofiara zdrady. Tak, jakby Bergman mówił sobie: nie ty, stary egotysto, jesteś główną ofiarą swoich win, tylko twoje dzieci! To najbardziej bolesne, ale to dopiero przynosi ulgę.

Tadeusz Sobolewski, „Gazeta Wyborcza” 15.V.2000


(…) zacznę od najlepszego filmu festiwalu, „Wiarołomnych” Liv Ullmann według scenariusza Ingmara Bergmana. Na Boga, jakże mogło jury, nagradzając swą Grand Prix nieudolne „Demony u progu”, przejść obojętnie wobec tak oczywistej nieskazitelności? Na argument, że obsypany nagrodami Bergman nie potrzebuje jednej więcej, łatwo odpowiedzieć, że chodzić mogło również o pewność reżyserskiej ręki Ullmann, o wyborne role Leny Endre („Wiarołomna”) i Erlanda Josephsona (sam Bergman), czy choćby stylowe zdjęcie Jörgena Perssona. Czyż w końcu jury nie jest od nagradzania filmów najlepszych? Bez trudu wyczuwa się w Wiarołomnych osobiste doświadczenia egzystencjalne Bergmana (i Ullmann, tyle lat związanej z nim uczuciowo). Film nie jest relacją z wydarzeń, raczej stopniowym układaniem faktów według ich niezbędności. Bergman, piszący na samotnej wyspie, rozmawia z Marianne, która jest nie tylko żywą postacią, ale także wytworem pisarskiej wyobraźni, zmiennej i ruchliwej. Stosownie do zwierzeń bohaterki Bergman konstruuje jej losy: aktorki, szczęśliwej małżonki wybitnego dyrygenta, matki rezolutnej córeczki, nagle zakochanej w filmowcu, najlepszym przyjacielu męża.

W tym trójkącie Ullmann sytuuje córeczkę Marianne i analizuje jej reakcje na rozwód rodziców („najgłębszą ranę, jaką może zadać życie"). Film mistrzowsko wyzyskuje dialog, nie tylko żeby pokazać, że bohaterowie mówią wcale nie to, co myślą, ale również, żeby wypowiadane kwestie zaświadczyły, jak protagoniści zmieniają zdanie w trakcie ich wypowiadania i jak zręcznie usiłują to ukryć. Jak to w życiu, film kończy się źle. Scenarzysta Bergman (czyli Erland Josephson) jeszcze to sprawdza, zapytując Marianne: „A więc utopiłaś się?". „Tak!" - odpowiada bohaterka swemu twórcy. Został tu osiągnięty jakiś szczyt psychologicznego wyrafinowania.

Jerzy Płażewski, „Kino” 7/8/2000


(…) Jest w tej historii wszystko: szczęście i nieszczęście, prawda i kłamstwo, determinacja i zwątpienie. Są skomplikowane ludzkie związki, namiętność, zazdrość, poświęcenie, egoizm, samotność. Ale w rękach Ullmann ta zwyczajna, a jednocześnie mroczna Bergmanowska opowieść, rzeczywiście zyskała nowe podteksty. Kobieta reżyserka mocno zaakcentowała problem dziecka - dziewczynki, która przeżywa może największy ze wszystkich dramat i wreszcie postawiona jest w sytuacji ostatecznej, zmuszona do decyzji znacznie przekraczających jej dziewięcioletnie życiowe doświadczenie. „Wiarołomni” to chyba pierwszy film tego festiwalu [MFF Cannes 2000], który zelektryzował publiczność. Niejednoznaczność, subtelność psychologicznego rysunku wciągają widza w grę, jaką prowadzą między sobą bohaterowie filmu. A stary człowiek, alter ego Bergmana, który wysłuchuje opowieści kobiety, nadaje tej opowieści dodatkowych znaczeń, przynosi dystans i pytania, co w życiu wydaje się naprawdę ważne. Nie doraźnie, ale potem, z perspektywy lat. Nawet jeśli nie ma na te pytania jednoznacznej odpowiedzi, to przecież trzeba je zadawać.

Barbara Hollender, „Rzeczpospolita” 16.V. 2000


„Wiarołomni” są historią małżeńskiej zdrady, pokazują miłość jako uczucie o destrukcyjnej sile (…). Od strony filmowego języka „Wiarołomni” są widowiskiem skromnym, wręcz ascetycznym. To jakby spektakl z Teatru Telewizji – kilka dekoracji, brak drugiego planu, kamera skupiona na twarzach aktorów. Ale film ogląda się z zapartym tchem. Ullmann pokazuje bowiem prawdziwe uczucia, odmalowuje ich najdrobniejsze niuanse. Dzięki temu psychologicznemu realizmowi uzyskuje niezwykle silny efekt emocjonalny. Widz jest zafascynowany opowieścią, ale jednocześnie czuje się z lekka zawstydzony – ma bowiem wrażenie, że podgląda ten trójkąt, poznając jego najintymniejsze tajemnice.

Elżbieta Ciapara, „Film” 7/2000

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wiarołomni
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy