"Wariaci z Karaibów": OLIVER - AKTOR I SCENARZYSTA
Wydział – FBI
Do: Pana Gaumonta, Głównego Producenta, pełniącego czynną służbę Szefa Brygady Śmiesznych Efektów Specjalnych w Waszyngtonie.
Dotyczy: scenariusz i rola detektywa Rippera.
Melduję o przebiegu pracy nad scenariuszem i rolą detektywa Ripper`a, uzasadniając motywy swojego postępowania.
Pełnienie służby rozpocząłem w 1984 roku, w eterze normandzkiego radia, między Caen i Rouen. Później przeniosłem się do Paryża, gdzie w 1991 roku rozpocząłem pracę w radiu Ouï FM i spotkałem Kada. To tam nabrałem ochoty do pisania, i to właśnie z Kadem. Było to delikatne połączenie radia i teatru. Moją działką było to pierwsze, Kada – to drugie. Połączyliśmy obie te dziedziny i stworzyliśmy radiowy spektakl o nazwie Rock`n Roll Circus. Wystawialiśmy go w każdą środę na deskach teatru Globo. Mieliśmy też codzienną poranną audycję między 7.00 a 9.00. Wtedy właśnie narodziła się Pamela Rose. To była czysta improwizacja. Punktem wyjścia było dwóch agentów FBI muszących stawiać czoło różnym zwariowanym wyzwaniom. I tak zabraliśmy się do pisania. Bardzo szczegółowo opracowywaliśmy postać Bullita i Rippera by następnie zrobić z tego scenariusz.
Nasza praca jest jak 50/50. Pracujemy na zasadzie lustra. Każdy testuje swoje pomysły na drugim sprawdzając reakcje (uśmiech, brak reakcji, entuzjazm), po czym albo idziemy dalej tym tropem, albo szukamy innych rozwiązań. To takie odbijanie piłeczki jak w ping-pongu. W dodatku bardzo szybkie. Nie tracimy czasu na gadanie. Jeśli któremuś z nas coś się nie podoba, przechodzimy do czegoś innego. Ciężko jest wymyślać gagi samemu. My w każdym razie zawsze pracujemy razem. Znalazłem świetnego kompana i myślę, że Kad chyba też. Jeśli chodzi o metody pracy, to zwykle siedzę przy komputerze i wstukuję nasze pomysły. Za to Kad pracuje na stojąco, kręci się, telefonuje, idzie na fajka, po coś do picia, do toalety... W sumie wygląda to tak, że podczas ośmiogodzinnego dnia pracy Kad spędza nad robotą jakieś 15 minut. Żartuję oczywiście. Ja też bywam roztargniony. Co godzinę muszę zrobić sobie przerwę. Możemy wtedy pogadać, podyskutować... Tak naprawdę jesteśmy pracusiami i bardzo lubimy swoją pracę.
Jeśli chodzi o imiona i nazwy – Bullit, Ripper, Zalesie Gorne... – muszę powiedzieć, że nie głowiliśmy się nad nimi zbyt długo. Wymyśliliśmy je w ciągu paru sekund. Z jednej strony są trochę amerykańskie, z drugiej jednak chyba nie tak bardzo. Być może jest jakieś Zalesie Gorne w Stanach Zjednoczonych. Paryż w Teksasie jest na pewno.
Lubię przebierać się za agenta FBI. Agenci FBI mają klasę. Ci filmowi w każdym razie. Ci z telewizyjnych reportaży może pozostawiają trochę do życzenia, ale w kinie garnitury mają zawsze nienagannie skrojone. Nie mamy we Francji czegoś takiego.
Chętnie odbyłbym jakiś staż, aby móc choć na chwilę wejść w skórę takiego prawdziwego agenta. Jednak uprzytomnił mi Pan, że z powodu braku czasu i potrzebnych środków nie jest to możliwe. Wedle tradycji każdy aktor powinien na miesiąc wcielić się w prawdziwego gliniarza, aby lepiej go później zagrać. Jednak nie znamy tam nikogo, kto mógłby nam to ułatwić, a poza tym, kiedy trwało przygotowanie do kręcenia naszego filmu, tamci byli pewnie trochę zajęci – było to kilka miesięcy po 11 września 2001 roku. Musimy się więc zadowolić tym co widzimy na filmach.
Ripper jest upartym facetem, który nigdy nie chce ustąpić ze swego stanowiska. Mądrzy się, przy czym nigdy nie był jeszcze w terenie... Nie było trudne wcielić się w taką postać.
Aktorstwo fascynowało mnie już od dziecka. Po szkole uwielbiałem bawić się z kumplami w kowbojów i Indian, w wojnę, policję, strażaków (raz zagrałem w szkole scenę gaszenia pożaru...). Najbardziej lubiliśmy odgrywać z chłopakami umieranie: „Nie umieraj!” „Powiedzieli, że nie umrę. Miałem kamizelkę kuloodporną. Kula odbiła się ode mnie i trafiła w ciebie... To ty nie umieraj!”
Dobry kryminał to taki, w którym nie potrafimy przewidzieć, co się wydarzy. Śledzimy krok w krok postępowania policji, znając jednocześnie punkt widzenia mordercy i czekając na zakończenie, które powinno wbić widza w fotel swoim nieoczekiwanym zwrotem akcji. W „Wariatach z Karaibów” nie do końca tak jest, ale to jednak komedia, a nie film kryminalny.
Dobra komedia natomiast, to duża dawka śmiechu. Nie może być ona jednak przeładowana żartami, bo publiczność zmęczy się po dwudziestu minutach. Trzeba do tego podejść inaczej, umieć dozować śmiech wraz z rozwojem sytuacji... Zauważyliśmy, że niektóre sceny wywołują wybuchy śmiechu, mimo że wcale ich w tym momencie nie zakładaliśmy. Postacie aktorów na przykład – ludzie śmiali się widząc przybycie Jean-Paul`a albo Gérarda, w których nie było przecież nic nadzwyczajnego, tylko ich twarze.
Z Gérarda Darmona to dość dziwny facet, zwłaszcza jeśli chodzi o wygląd. Kiedy po raz pierwszy widzi się kogoś z taką fryzurą i w takim ubiorze, człowiek od razu podejrzewa, że koleś jest na bakier z prawem. Za to Jean-Paul nie zdziwił mnie wcale. On nawet nie musiał grać. To typ zdrowego sportowca grającego w ping-ponga i chodzącego na ryby. Uwielbia robić sałatki i grille jak prawdziwy Amerykanin. Jedynie chód ma bardzo francuski.
Dużo było śmiechu podczas robienia ujęć. Nie robiliśmy jednak żadnych głupot, bo taśma dużo kosztuje. Nie było czasu na żarty. Poza tym to nasz pierwszy film i zależało nam na tym by dobrze się spisać. Pracowaliśmy w dużym skupieniu. Mieliśmy momenty ataku głupawki, głównie z Jean-Paulem, ale kiedy pracowaliśmy, to pracowaliśmy. Może przy drugim filmie będziemy mogli pozwolić sobie na więcej swobody, ale tym razem nie było na to miejsca. Podczas 42 dni zdjęciowych uwijaliśmy się jak mrówki. Jedynie cztery z nich były ciężkie z powodu deszczu, kiedy musieliśmy grać w błocie. Wybuchła mała panika z powodu mojego kostiumu, którego posiadaliśmy tylko jeden egzemplarz – wszyscy się bali, że jak wywinę orła to będą niezłe problemy na montażu. Byliśmy wtedy jakieś 40km od Paryża, trzeba było kończyć ujęcia, zatem gdybym się przewrócił, to wszystko by poszło na marne. Byłem więc otoczony ludźmi, którzy mnie ubezpieczali, czułem się jak jakiś staruszek. Mimo wszystko udało mi się upaść, ale na szczęście na jakiś koc, który ktoś przy mnie położył.
Tak więc nie było czasu na żarty, była jednak scena z Thierrym Frémontem. Zrobiliśmy wszystko, aby wciągnąć ją do filmu. Niestety, nie udało się. To nasz pierwszy film i nauczyliśmy się, że trzeba szybko przejść do rzeczy. Scena z Thierrym zakłócałaby rytm. To było okropne. Musieliśmy do niego zadzwonić, jakoś mu o tym powiedzieć... W dodatku to dobry kumpel i bardzo chcieliśmy, żeby w tym filmie zagrał. Cokolwiek się stanie, w następnym zagra na pewno. Już my się o to postaramy. Poza tym, dzięki DVD filmy wiodą dziś podwójne życie. Scenę z Thierrym wstawimy na samym początku, może nawet uda nam się zrobić trochę dłuższą wersję. Moglibyśmy umieścić tam „Kad & O`s cut” ze scenami z Thierrym – które nie pozostają bądź co bądź bez znaczenia, bo wyjaśniona w nich zostaje brutalna śmierć Nuggets`a.
Tajemnicą kieszonkowej chusteczki, która zawsze idealnie wystawała z marynarki Rippera była agrafka, którą była przypięta do ubrania. Nie musiałem jej więc poprawiać przed każdą sceną. Musiałem sobie jednak kilka razy dziennie czyścić ubranie, aby uniknąć kurzu i pyłu. Eric zużył do tego jakieś trzydzieści szczoteczek. Ja natomiast miałem manię nieustannego otrzepywania się. Co się tyczy fryzury, postanowiłem, przeciwnie do reszty, nie zakładać peruki. Taki był mój wybór, każdy robi co chce. Laurent Caille, nasz fryzjer, ściął mnie zatem krótko, na militarny styl, co pasowało zresztą to mojej postaci.
Między mną i Kadem nie doszło do żadnych intymnych stosunków. Przez dwa lata całowaliśmy się wprawdzie każdego wieczora podczas występów na scenie. Ot, taki mały buziaczek, to wszystko. Nie razi mnie jego mała przygoda z Eric`iem. W końcu to dość pogubieni ludzie, którzy nie przeżyli w swym życiu zbyt wiele. Nie potrafią dogadać się z kobietami, z czym ja na przykład nie mam problemu. Wątpię, aby się kochali, myślę, że to był czysty seks. No, to akurat mnie razi.