Reklama

"Wariaci z Karaibów": ERIC LARTIGAU - REŻYSER

Wydział – FBI

Do: Pana Gaumonta, Głównego Producenta, pełniącego czynną służbę Szefa Brygady Śmiesznych Efektów Specjalnych w Waszyngtonie.

Dotyczy: reżyserii filmu „Wariaci z Karaibów”

Melduję doniesienia dotyczące komedii kryminalnej, na której ślad trafiły nasze służby.

Zacząłem od reklam – Kad i O uwielbiają wypominać mi wyreżyserowanie „des Bouloches” z Christiną Bravo. Skądinąd dzięki tej reklamie mnie wybrali. Oprócz tego przez cztery lata pracowałem w Teatrze Marionetek. Następnie nad sitcomem „Les Guérin” – trzyodcinkowym serialem, emitowanym w Canal Plus, z Valérie Bonneton i François Cluzetem. Aż w końcu „Making-Of” z Kadem i O, z którymi zrobiłem trzy odcinki.

Reklama

Co różni pracę w Teatrze Marionetek od pracy z Kadem i O? Lateks. Marionetki są plastikowe, sztuczne. Kada i O można za to sfilmować w całej okazałości - od stóp do głów.

A ja, szczerze mówiąc, wolę ludzi od plastikowych lalek. Poza tym, Kad i O są gotowi na wszystko, jeśli chodzi o dobry scenariusz. Mają ogromny potencjał i ciągle zaskakują nowymi pomysłami. Są przy tym bardzo precyzyjni i umieją słuchać. Między nami naprawdę zaiskrzyło. Spojrzeliśmy na siebie i od razu zostaliśmy przyjaciółmi. Nie ukrywam, że między nami doszło również do bliższych kontaktów. W szczególności z jednym z nich.

Kiedy po raz pierwszy trzymałem w rękach skrypt, nie nosił on tytułu „Wariaci z Karaibów” lecz „Bullit i Ripper”. Pomysł pochodził od Kada i O, a przedstawiła go nam Dominique Farrugia. Spotkaliśmy się w trójkę w Biarritz, aby porozmawiać o filmie i przekonać się, czy zgadzamy się co do tego projektu. Wszyscy byli zgodni. Następnie dołączył do nas Julien Rappeneau, proponując inne wersje, które trzeba było przedyskutować.

Dobry kryminał to przede wszystkim intryga. Trzeba ją śledzić wedle pewnego kodu. Naszym założeniem było dość wcześnie wyjawić kim jest morderca. Siłą tego scenariusza jest to, że widz śledzi głupotę bohaterów: prowadzą poważne śledztwo i nieustannie robią głupstwa.

Dobra komedia to zarówno żwawe tempo, jak i dobry żart – zrozumiały i przede wszystkim szczery. Do zrobienia komedii zachęciła mnie postać Louis de Finèsa, który jest dla mnie mistrzem, jeśli chodzi o wyśmiewanie się z samego siebie. Wraz z Kadem i O staramy się tu stworzyć obraz nieco szalony i groteskowy, nie zapominając jednak (podkreślam) o czymś bardzo ważnym, co dzieje się dookoła.

Ludziom wydaje się, że Kad i Olivier krążą bez określonego celu, robiąc z siebie fajtłapy. To nieprawda. Może to, co teraz powiem niektórych rozczaruje, ale to prawdziwi profesjonaliści, znający świetnie swoje teksty, przy tym do tego stopnia precyzyjni, że czasem aż zabawni. Oczywiście bywa, że czasem śmiejemy się do rozpuku, ale bez przesady. Niestety nie mam zbyt wiele do powiedzenia na ten temat. Chociaż nie! Była taka scena z szeryfem Marleyem i Bullitem, kiedy tamci parsknęli gromkim śmiechem. Trzeba było kilka razy powtórzyć ujęcia, co nie jest z drugiej strony niczym nadzwyczajnym. Jednak Kad tak się zawstydził, że kajał się jak mógł. Zazwyczaj pracuje na taśmach video, które nie są przecież zbyt drogie. Dźwięk kamery uprzytamniał mu, że pracuje na 35 mm, gdzie cena już nie jest ta sama. Zachowywał się jak małe dziecko, które coś przeskrobało. Kajał się i przepraszał.

Podczas przygotowań do zdjęć, oglądaliśmy wraz z Kadem i O różne filmy. Długo nie mieliśmy dokładnej wizji co do naszej ekranizacji. Nie było sensu dłużej przeciągać tej sytuacji. Nieświadomie przesiąkałem serialami typu „Z archiwum X” i temu podobnymi, ale w końcu podparłem się historią, która była w zasięgu ręki. Z dekoracjami i miejscami, które naprowadzają nas na tematykę dobrze nam znaną: „Twin Peaks”, „Seven” itd. Jednak w sposób o wiele łagodniejszy. Nie na serio. W żadnym wypadku nie chodziło nam o dokładne parodiowanie określonych scen z amerykańskich filmów czy seriali. To raczej cała ta amerykańska otoczka miała nas rozśmieszać.

Taką Amerykę w Paryżu można po trosze znaleźć wszędzie na obrzeżach francuskiej stolicy. Mieliśmy 52 plany. Kręciliśmy w Marne La Vallé, w Créteil oraz w Oinville-sur-Montcient. Scenografią zajęła się Sylvie Olive. Wraz ze swoją ekipą wybrała się na miesiąc do Stanów Zjednoczonych, by przywieźć stamtąd odpowiednie dekoracje, np. ekspres do kawy z dużym napisem amerykańskiej marki. Moim zamierzeniem było sprawić, aby Ameryka była widoczna. Z drugiej jednak strony nie zamierzaliśmy kręcić filmu o Stanach. Chodziło nam o to, aby przypominał on Amerykę, ale nią nie był. Stąd, na przykład agenci FBI. Dzięki nim widz został wprowadzony w specyficzny klimat. Mimo, że są typowo amerykańscy, widać w nich też drobne cechy francuskie. Naszym celem nie było nakręcenie amerykańskiego filmu. Chcieliśmy tylko, aby to tak wyglądało.

Mieliśmy wiele, fantastycznych pomysłów, które pomagały nam podczas realizacji filmu. Spójrzmy na scenę pościgu samochodowego. Najtrudniej było nadążyć za psem biegnącym po plaży, śledzić cały pościg. Rémy Julienne miał jednak wszystko pod kontrolą. Trzeba było skupić wszystko na psie, wliczyć w to buty, przechodniów... Nasz kaskader - Henri Villain wymyślił w tym celu niezłą machinerię – przecięty na dwa kawałki samochód umocował na metalowym pręcie, co pozwalało szybko nim obracać. Efekt był zabawny i trochę szalony, a o to nam właśnie chodziło.

Nasza ekipa miała dwa miesiące, aby się przygotować. Ze względu na ilość dekoracji musieliśmy się nieźle napracować aby wszystko miało ręce i nogi.

Nie lubię scen o niczym. Lubię, kiedy każda scena opowiada jakąś historią. Mam nadzieję, że to mi się udało.

Zgodnie z Pańskim poleceniem - film wejdzie na ekrany kin w Polsce 21 maja.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Wariaci z Karaibów
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy