"Układ prawie idealny": WYWIAD Z JOHNEM SCHLESINGEREM
Elizabeth Weizman: Pański najnowszy film traktuje o dosyć nieortodoksyjnej rodzinie.
Czy zastanawiał się pan jaka będzie reakcja widzów na ten potencjalnie kontrowersyjny pomysł?
John Schlesinger: Przestałem o tym myśleć. Nie obchodzi mnie, że jakiś pomysł może okazać się nie do przyjęcia przez innych.
E.W.: Czy sądzi pan, że niekonwencjonalny pomysł może się okazać łatwiejszy do zaakceptowania, jeśli stoją za nim tak znane nazwiska?
J.Sch.: Cóż, to oczywiście zmienia postać rzeczy. Dwie główne role obsadzone są artystami, którzy są popularni. Jeśli by tak nie było, nie jestem pewien czy film zostałby odebrany przez widzów tak pozytywnie jak go odebrano. Nie nakręciłbym tego filmu z dwójką nieznanych aktorów.
E.W.: Czy woli pan pracować z gwiazdami o ustalonej pozycji?
J.Sch.: Owszem, uważam, że to niekiedy łatwiejsze. Myślę też, że to ogromna frajda obsadzić gwiazdę obok kogoś zupełnie nieznanego. Jak na przykład Dustina Hoffmana obok John’a Voight, który nie był znany, gdy kręciliśmy ‘Nocnego kowboja’. Nie zawsze jednak można tak postąpić, szczególnie w obecnie panującej atmosferze.
E.W.: Czy przeszkadza panu, że obecnie ta atmosfera jest tak bardzo nakierowana na gwiazdy?
J.Sch.: I tak, i nie. Rozumiem potrzebę widzów do identyfikowania się z nimi.
E.W.: Czy ‘Next Best Thing’ jest filmem swoich czasów, czy też mógłby pan go nakręcić wcześniej?
J.Sch.: Zajmowałem się już takimi tematami. Nakręciłem ‘Sunday Bloody Sunday’ 30 lat temu. Film ten w sposób jawny dotykał podobnych tematów. Był to film o starszym homoseksualiście zakochanym w młodszym biseksualiście, który ma romans z kobietą – sytuacja ta nie była mi obca. Myślę jednak, że obecnie jesteśmy bardziej ostrożni, a chciałbym, żebyśmy nie musieli.
E.W.: Dlaczego więc musimy?
J.Sch.: Jeśli zależy nam, żeby ktokolwiek ten film zobaczył musimy się liczyć z ludźmi zdeterminowanymi, by zrealizować go w takim a nie innym studio produkcyjnym. Z pewnością filmy, jakie robiliśmy w latach 60-tych i 70-tych były o wiele odważniejsze, niż te, które kręci się dzisiaj.
E.W.: Czyżbyśmy przez te 30 lat nie zrobili postępów?
J.Sch.: Nie. Ceny wzrosły, a tematy humanistyczne nie zawsze stanowią atut scenariuszy.
E.W.: Madonna i Rupert to dwie bardzo silne osobowości. Czy kiedykolwiek był pan zmuszony do powściągania ich energii?
J.Sch.: Była to jedynie kwestia znalezienia złotego środka. Madonna lubi tworzyć postaci o bardzo określonym image, ja zaś chciałem ją w tym filmie złagodzić. Chciałem, żeby ludzie zapomnieli, że to Madonna. Czy nam się udało, to już pani musi stwierdzić sama. Rupert, który jest bardzo doświadczonym i utalentowanym aktorem, prawie zawsze wiedział dokładnie, do czego zmierza. Rola, którą gra jest jawnie homoseksualna, zuchwała i figlarna.
E.W.: Aktorom, którzy otwarcie przyznają się do swego homoseksualizmu, trudno jest często otrzymać takie role, jakich by sobie życzyli, co akurat dla Ruperta nigdy nie stanowiło problemu. Skoro więc, jak pan mówi, jest to jawnie homoseksualna postać czy nie myśli pan, że martwił się, by nie zostać zaszufladkowanym?
J.Sch.: Nawet bardzo. Rozmawialiśmy o tym. Chcieliśmy jednak również, by ta postać została przyjęta poważnie. Obojgu nam zależało, żeby scenariusz przedstawiał problem uczciwie, realistycznie i czuliśmy, że istnieją wyznaczone granice. Nie przez nas, ale odgórnie.
E.W.: Gdyby Ruppert i Madonna naprawdę mieli razem dziecko, jakie by ono było według pana?
J.Sch.: (śmiech) Boję się nawet pomyśleć!