Reklama

"Ty i ja, i wszyscy, których znamy": ROZMOWA Z REŻYSERKĄ

Jak narodził się pomysł na film?

Inspiracją filmu stała się tęsknota, którą nosiłam w sobie jako dziecko. Tęsknota za przyszłością, za tym, by ktoś mnie odnalazł, by w moim życiu pojawiła się magia i odmieniła wszystko. Wpłynął na niego również sposób, w jaki ta tęsknota zmieniała się wraz z moim dorastaniem, stając się mniej bojaźliwą, mniej wypaczoną, lecz nie mniej pełną nadziei.

Masz doświadczenie z różnymi środkami wypowiedzi artystycznej. W jaki sposób wpłynęły one na twój sposób reżyserowania?

Reklama

Dla mnie jest tylko jedno medium wypowiedzi i tylko jeden głos wewnątrz mnie. Rozmaite strategie – performance, opowiadania, sztuki radiowe, filmy – to właśnie ten głos w rozmowie z różnymi stronami mojej osobowości. Pewna część mnie uwielbia nowinki technologiczne, stąd gotowość do poświęcenia miesięcy na odkrycie nowych sposobów wykorzystania zapisu wideo na scenie. Lecz inną część mojej osobowości to nudzi, bo po prostu chce być na scenie. Z drugiej strony jestem również nieśmiała i chcę jedynie napisać opowiadanie w swoim własnym pokoju, bez konieczności kontaktowania się z innymi. Ta część mnie, która kręci filmy, ma wielkie plany i chce rozmawiać z całym światem.

Jak pomocna dla powstania filmu była współpraca z Sundance Institute? Czy było to wartościowe doświadczenie dla początkującego reżysera?

W styczniu 2003r. wzięłam udział w warsztatach dla scenarzystów w Sundance. Nigdy przedtem nikomu nie pokazałam mojego scenariusza, więc już usłyszenie imion moich postaci wypowiadanych na głos było dla mnie przełomowym wydarzeniem. Trwające miesiąc warsztaty umożliwiły mi nakręcenie próbnych wersji siedmiu scen ze scenariusza. Niezwykle ważnym doświadczeniem było wydobycie filmu z mojego wewnętrznego świata i uświadomienie sobie, jak wiele będę musiała z siebie dać, aby marzenie stało się rzeczywistością. Z perspektywy czasu doceniam również to, iż dzięki warsztatom dowiedziałam się, jak trudne zadanie stoi przede mną. Zanim zabrałam się do pracy, byłam na nią całkowicie przygotowana.

Na czym polegają, według ciebie, zasadnicze różnice pomiędzy rolami scenarzysty, reżysera i aktora? Która z nich jest najciekawsza?

Moim zdaniem pisanie ma wiele wspólnego z aktorstwem. Pisząc, odgrywam wszystkie role, czytam na głos dialogi, zastanawiam się nad mimiką i potem przelewam te pomysły na papier. Zanim dotrę na plan zdjęciowy, mam cały scenariusz w głowie, jakby moim zadaniem było odtworzenie każdej z ról. Proces pisania scenariusza jest dla mnie bardzo intuicyjny, a także samotny. Kiedy reżyseruję, nagle zaczynam potrzebować innych. Jako reżyser, staram się sprawić, by moi współpracownicy czuli się równie swobodnie, jak czułam się ja, pisząc we własnym pokoju. Tak jest trudniej, lecz dzięki temu nasza praca nabiera znaczenia.

Czy możesz powiedzieć coś o roli Richarda jako ojca? I jako potencjalnego kochanka?

Nie sądzę, by Richard czuł się prawdziwym tatą, nie uważa się za kompetentnego do tej roli. Intryguje mnie teoria, według której bycie „ojcem” jest rolą, którą trzeba wybrać i z własnej woli być jej wiernym. Ta teoria zakłada, że role są ważną częścią naszej drogi przez życie. Wybór i nauka roli są ryzykiem, które Richard musi podjąć.

W filmie Richard mógł przeżyć niezwykle romantyczne chwile, gdy Christine wsiadła z nim do samochodu, lecz zamiast tego odrzucił ją. To dlatego, że nie umie zagrać roli „kochanka”. To jest ten wielki psychiczny skok, który musi wykonać, tak jak ja musiałam wykonać psychiczny skok i stać się „reżyserem” filmu.

Jeśli nie ufamy rolom, jest nam trudniej wytrwać w jakimkolwiek związku. John Hawkes naprawdę wyraziście to pokazał grając Richarda. John jest inteligentny w sposób niebezpieczny, zabawny, zapierający dech w piersi, a zarazem odkrywczy. Wzrusza mnie jako człowiek tak samo, jak Richard wzrusza mnie jako postać filmowa.

Jak układała Ci się praca z dziećmi na planie?

Doskonale! Moim zdaniem można dzięki nim odnaleźć w sobie nieprzebrane pokłady miłości i czułości. Wspaniale jest móc się tak czuć przez cały dzień pracy.

Brandon, który gra rolę Robbiego, był pierwszym dzieckiem ubiegającym się o tę rolę. To postać siedmioletniego chłopca, a my poszukiwaliśmy dziewięciolatka, który będzie wyglądał na siedem lat. Do pokoju przesłuchań wszedł pięciolatek. Nie byłam nawet pewna, czy umie czytać. Poprosiłam go, żeby trochę poimprowizował, a on wtedy odwrócił się do nas i spytał: Kiedy wygłaszam kwestię z kupką? Okazało się, że każdą linijkę zna na pamięć. Mogliśmy od razu kręcić, okazał się być małym geniuszem. Próbowaliśmy znaleźć kogoś starszego, ale zanim nam się to udało Brandon skończył sześć lat. Bardzo chciałam, by to właśnie on zagrał tę rolę. Jego mama powiedziała, że to pierwsza rola faktycznie odpowiednia do jego wieku. Sprawy związane z kupką były mu doskonale znane, był właśnie na tym etapie rozwoju. Jeśli nie nauczymy dzieci wstydu, po prostu go nie odczuwają. Takie było moje podejście do wszystkich naszych dzieci.

Milesa Thompsona znaleźliśmy w ostatniej chwili. Był jedną z kilku osób, które musieliśmy ściągnąć z Nowego Jorku. Szukałam chłopca pozbawionego wszelkich cech macho, a Miles właśnie taki jest. Ma niezwykle bogate wnętrze, jest po prostu na zupełnie innym poziomie. Wspaniale było pracować z nim, ponieważ aktorstwo jest jedynie jedną z miliona rzeczy, które go fascynują. Bardzo pociągały go eksperymenty i uczenie się przez nie. To rzadka rzecz w przemyśle filmowym, zorientowanym na osiąganie celów.

W rolę Sylvie wcieliła się Carlie Westerman. Nic jej nie zraża, nawet niezwykle silny stres. Niekiedy udzielała mnie i Chuy’owi Chavezowi łagodnych wskazówek. Chyba wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że obcujemy z prawdziwą gwiazdą i trudno było nie zgodzić się nawet z najbardziej dziwacznymi pomysłami tej niewzruszonej dziesięciolatki.

Jak dużym wyzwaniem było kierowanie dziećmi w „dorosłych” sytuacjach?

Gdy Miles, Natasha i Najarra odgrywali scenę w sypialni Petera, nagle stali się zwartą grupą, a ja poczułam się cudownie nieistotna. To trudna scena, o delikatnej tematyce, lecz tak naprawdę bardzo niewiele nimi kierowałam tego dnia. Byłam jak ta mało fajna mama, która zawstydza nas próbując zrozumieć nasz świat. Mieli swój własny rytm, byli niezwykle poważni i skrępowani. Właśnie tego potrzeba było do ukazania rytuału erotycznego dziejącego się między nimi.

Co powiesz o współpracy z Chuy’em Chavezem? Czy wcześniej pracowaliście razem?

Nigdy wcześniej nie pracowałam z Chuyem, ale mamy wspólnego przyjaciela w osobie Miguela Artety. Chuy sfilmował dwa pierwsze filmy Miguela. Kiedy poznałam Chuy’a, od razu wiedziałam, że znajdziemy wspólny język. Obydwoje mamy podobne zaplecze artystyczne, co ułatwiło nam wzajemne zaufanie. Przez trzy dni odgrywałam dla niego film w swoim salonie, wcielałam się we wszystkie role i ukazywałam każdy ton i każdą emocję, które chciałam uchwycić. Było to konieczne, ponieważ z wyjątkiem najtrudniejszych scen, nie mieliśmy rozrysowanych kadrów. Następnie nadszedł czas na próby z aktorami, które Chuy utrwalał cyfrowo. Przeglądaliśmy je potem i albo mi się podobały, albo od razu dostrzegałam problemy. Było to pomocne zwłaszcza przy scenach, w których także występowałam.

Opowiedz o warstwie muzycznej i dźwiękowej w filmie. W jaki sposób pomogły Ci uzyskać zamierzony efekt?

Większość muzyki powstała przy użyciu „instrumentów demokratycznych”, jak je nazywa kompozytor Mike Andrews. To instrumenty, na których może każdy grać: keyboardy Casio i różne syntezatory dźwięku (vocoder, drum machine, itp.). Ponieważ nie używaliśmy sekwencera MIDI, dźwięk zyskał dodatkową wartość przypadkowości wykonania. Pełna emocji muzyka wykonana na tych chłodnych instrumentach dobrze odzwierciedla charakter filmu. Podkreśliła jego przejmującą szczerość nie wywołując jednocześnie efektu ckliwości.

To niezwykle osobisty film. Jak ważne jest dla ciebie odzwierciedlanie siebie w dziełach, które tworzysz?

Każdego dnia odczuwam potrzebę tworzenia, wykorzystując rozmaite nośniki wypowiedzi artystycznej. Czynię to, ponieważ urzekają mnie ludzie i ich życie, a również po to, by dać się nieść czasowi w sposób możliwy do zaakceptowania. Nie staram się świadomie uczynić moich dzieł osobistymi. Czasem jestem nawet pewna, że napisałam scenę, która nie ma nic wspólnego ze mną, ale to właśnie te sceny uderzają mnie później najbardziej. Dostrzegam, że pisząc je wyprzedzałam sama siebie o lata świetlne, pozostając sama za sobą w tyle.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy