Reklama

"Trzynasty wojownik": NA PLANIE

Kiedy porywasz się na film kostiumowy, musisz odtworzyć dosłownie wszystko - mówi John McTiernan. - Kiedy kręcimy sceny akcji na ulicach Los Angeles, nie pozostaje nam nic innego, jak wybrać plenery i wypełnić puste miejsca. W przypadku tego filmu zaś musieliśmy wypełnić dosłownie całą przestrzeń ekranową. Twórcy zgromadzili wyczerpującą dokumentację epoki, w której toczy się akcja filmu, a przy budowie dekoracji i szyciu kostiumów posługiwali się materiałami zbliżonymi do historycznych. Zdawali sobie jednak sprawę z pułapek, jakie niesie ze sobą przesadna wierność realiom.

Reklama

Projekty budowli, kostiumów i broni nie w pełni odpowiadają prawdziwe historycznej - mówi Michael Crichton. - Nasz film jest po części filmową bajką, naszym zamiarem było więc nadać mu odpowiednią konwencję i uchwycić ducha czasów, w których toczy się akcja.

Chcieliśmy dochować wierności geografii wyobraźni - mówi John McTiernan. - Najlepszą ilustracją tej koncepcji są kostiumy wojowników. Nasi bohaterowie to dwunastu twardych najemników, którzy zjeżdżają całą Europę. Współczesna widownia ma własne wyobrażenia na temat ich kostiumów. Nigdy - dla przykładu - nie mówimy, że Wikingowie nosili rajtuzy. Element kostiumu może być trafny z historycznego punktu widzenia, a przy tym budzić niewłaściwe skojarzenia. Naszym zamiarem było przydać opowieści autentyzmu, co pomogło nam zarysować postacie i fabułę.

Zdjęcia do "Trzynastego wojownika" rozpoczęto w plenerach Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie. Wyprawy w poszukiwaniu plenerów podjęto jednak niemal dwa lata wcześniej. Zasadnicza część akcji filmu toczy się w nordyckiej krainie króla Hrothgara i od znalezienia tychże właśnie plenerów McTiernan rozpoczął swoje poszukiwania.

Wyszedłem z założenia, że ludzie ci żyli w pierwotnych lasach, w otoczeniu ogromnych drzew - mówi John McTiernan. - We współczesnej Norwegii ich miejsca zajęły farmy, rozciągające się jak okiem sięgnąć. Jak dla mnie tamtejszy krajobraz wygląda zbyt "miękko" i nie dość surowo. Wyobrażam sobie, że w czasach, kiedy toczy się akcja naszego filmu, Norwegia musiała wyglądać jak północny zachód Stanów Zjednoczonych. McTiernan przemierzył pilotowaną przez siebie awionetką setki mil wybrzeża Pacyfiku i w końcu znalazł odpowiadające jego wyobrażeniom miejsce położone na północnym wybrzeżu wyspy Vancouver, nieopodal ujścia rzeki Campbell River do zatoki Elk Bay, tuż przy cieśninie Johnsona. Obszar 200 akrów porastały prastare lasy cedrowe i jodłowe, przylegał do niego 20 akrowy obszar wykarczowany niedawno przez lokalny zarząd lasów.

Miejsce zdjęć ze wszystkich stron otaczały lasy ciągnące się na przestrzeni 50 mil, a dokładnie tak powinien wyglądać świat, który miałem zamiar ukazać na ekranie - mówi John McTiernan. - Ludzkie zabudowania egzystują na obrzeżach ogromnego, nieznanego, przerażającego i najprawdopodobniej niebezpiecznego świata. Jeden z bohaterów filmu podsumowuje to z humorem: "Im głębiej zapuszczasz się w las, tym większe szanse, że coś zje ci konia". To miejsce odcięte od świata, jedyne w swoim rodzaju. Ludzie żyjący tu inaczej myślą i inaczej traktują się nawzajem. Środowisko wymusza na nich wybór materiałów, które zapewnią im przeżycie. Wszystko budują z pni ogromnych drzew, które ich otaczają i doszliśmy do wniosku, że ich architektura musiała przypominać architekturę Indian północno-zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

John znalazł miejsce idealnie odpowiadające wymogom naszej historii, gdzie na każdym kroku podziwiać można było wspaniałe widoki i niezwykłe panoramy - mówi producent Ned Dowd. - Otrzymaliśmy niewiarygodne wsparcie ze strony odpowiednich instytucji, zarządu lasów Brytyjskiej Kolumbii i tamtejszej kompanii zajmującej się ich eksploatacją (Forest Products Limited Company), które załatwiły nam pozwolenie na zdjęcia. Film zrealizowano z wielkim rozmachem, co stawiało nas w obliczu ogromnych wyzwań natury logistycznej. Problemem było dla nas wszystko, od budowy dekoracji, po transport ekipy na plan. Zaczynaliśmy niemal od zera. Najbliższe miasto było oddalone o 30 mil. Porwaliśmy się na nie lada przedsięwzięcie. Pewnego dnia mieliśmy na planie 200 jeźdźców, 300 mieszkańców wioski i 50 skandynawskich wojowników i ich dublerów, a także ekipę sięgającą niekiedy 300 osób. Musieliśmy ich przewieźć na plan, nakarmić, ubrać i dołożyć wszelkich starań, by wszystko przebiegło zgodnie z planem. To było wspaniałe wyzwanie. John chciał, by wojownicy mogli wchodzić i wychodzić z chat w jednym, nieprzerwanym ujęciu. Nasz scenograf Wolf Kroeger ("Lekcja przetrwania", "Ostatni Mohikanin") musiał więc zaprojektować zabudowania, które służyłyby zarówno do zdjęć we wnętrzach, jak i ujęć plenerowych, a nie tylko same fasady. Sądzę, że Wolf Kroeger nie wie, co to zmęczenie. Jest niezmordowany i emanuje energią - mówi John McTiernan. - Jest jednym z najlepszych scenografów, z którymi dane mi było pracować.

Stawianie dekoracji w plenerze jest dużo bardziej ekscytujące - mówi Wolf Kroeger. - Gdybym musiał pracować w studio, nigdy nie osiągnąłbym podobnego wrażenia autentyzmu, co w plenerze, gdzie zmagałem się z brudem, błotem i kiepską pogodą. Kręciliśmy na wielkim terenie, nad którym trudno nam było początkowo zapanować, który jednak wprost tętnił życiem. Najpierw szkicowałem, potem zacząłem rzeźbić i budować, a ziemia i materiały pomogły mi przydać całości realizmu i organicznego charakteru. Wszystkie kształty i paletę barw zaczerpnąłem z natury. Mieliśmy specjalną ekipę odpowiedzialna za zieleń, która liczyła 50, a czasem nawet 60 ludzi. Pełnili oni kluczową rolę na planie i współpracowali niemal ze wszystkimi. Oczyszczali szlaki i wytyczali drogi dla mniejszych wehikułów, utylizowali szczątki roślinne i rumosz skalny, zbierali korę, paprocie, liście i inne dary natury, które wykorzystywała potem ekipa scenograficzna.

Zapytany o przygotowania do realizacji Wolf Kroeger odpowiada: Uderzyło mnie, jak niewiele jest materiałów na temat epoki, w której toczy się akcja filmu. W zależności od źródła natrafia się na sprzeczne opinie i przypuszczenia. Zdawałem sobie sprawę, że nie kręcimy filmu dokumentalnego, opierałem się więc przede wszystkim na scenariuszu i fizycznych wymogach, jakie nakładała na nas historia, którą mieliśmy zamiar opowiedzieć. Mogłem się więc cieszyć pewną swobodą twórczą, bo nikt nie mógł mi zarzucić, że wykraczam poza prawdę historyczną.

Budowa Wielkiego Dworu, największego domu w osadzie króla Hrothgara, zajęła ponad 200 cieślom trzynaście tygodni. Dwór ma przeszło czternaście metrów wysokości, 1.000 metrów kwadratowych powierzchni, a otaczają go liczne zabudowania wiejskie.

Realizacja naszego filmu była przedsięwzięciem na wielką skalę, o czym świadczy choćby liczba uszytych kostiumów, wykonanych sztuk broni i wybudowanych dekoracji - mówi Ned Dowd. - Wszystko musieliśmy wykonać we własnym zakresie, a jakby tego było mało, musieliśmy także otworzyć warsztaty produkujące garderobę, rekwizyty i elementy wystroju wnętrz, by sprostać wymaganiom ilościowym.

Na nasze potrzeby pracowały dwa tartaki, a my otworzyliśmy trzeci - mówi koordynator budowy dekoracji Doug Hardwick. - Mieliśmy bowiem bardzo specyficzne wymagania. Potrzebowaliśmy bardzo szerokich desek nieodartych z kory, których nie dostanie się w byle składzie drewna. Tylko przy budowie Wielkiego Dworu zużyliśmy ponad 500 ton drewna. Potrzebowaliśmy trzech statków - mówi John McTiernan. - Początkowo myślałem, że uda nam się wykorzystać istniejące łodzie i zaaranżować wokół nich tło. W końcu jednak okazało się, że najprościej będzie wybudować statki tak, jak to miało miejsce tysiąc lat temu.

Ned Dowd mówi: Skończyło się na tym, że zbudowaliśmy okręt o długości niemal 30 metrów, trzydziestometrową łódź rzeczną o dużo mniejszym zasięgu i małą, niespełna dwudziestometrową łódź. Wymiarami odpowiadały one łodziom z epoki, a z każdej strony miały po 18 wioseł. Każdą z nich zwodowaliśmy rozbijając o jej burtę butelkę szampana, a był to widok, który robił wrażenie.

Doug Hardwick nie kryje, że efekty pracy konstruktorów w pełni go usatysfakcjonowały: Nigdy nie dane mi było doświadczyć podobnych emocji. Nie posiadałem się z radości. Zbudowaliśmy je według planów sprzed tysiąca lat, kontynuując myśl techniczną ich pierwotnych konstruktorów, przy budowie łodzi liczy się bowiem przede wszystkim kształt. Nasze łodzie miały identyczny kształt i wagę, co łodzie z epoki, a wykonano je naprawdę pięknie. Początkowo trudno przyszło nam przekonać niektórych, że są stabilne. Wyszedłem jednak z założenia, że skoro Wikingowie przepłynęli na nich Atlantyk, musieli być doświadczonymi szkutnikami.

Ekipa pozyskała do współpracy lokalnych snycerzy, a wśród nich wysoko cenionego Maxa Chickite, który wywodzi się z jednego z rdzennych plemion indiańskich. John McTiernan mówi: Kiedy angażowaliśmy rzemieślników i snycerzy powierzając im wykonanie kilku słupów totemicznych w osadzie Hrothgara, poprosiliśmy ich, by używali tych samych technik, których używają na co dzień, ale zamiast tradycyjnych form, sięgnęli do motywów nordyckich, na przykład zamiast wielorybów, rzeźbili orły. Nie mieli z tym żadnych problemów i wkrótce wykonane przez nich słupy górowały nad okolicą. W Brytyjskiej Kolumbii znaleźliśmy wielu Norwegów, którzy chętnie przyjęli role statystów. Choć nigdy przedtem nie statystowali, byli tym bardzo podekscytowani. Ja z kolei z radością przyjąłem fakt, że okazali się wysokiej klasy profesjonalistami, a także ciekawymi i przemiłymi ludźmi. Nie dość, że sprawdzili się jako statyści, to jeszcze wnieśli na plan miłą atmosferę.

Mieliśmy najwspanialszych statystów na świecie - mówi charakteryzator Jeff Dawn. - Wprost palili się do pracy i uwielbiali się brudzić. Zdaje się, że to ostatnie szczególnie przypadło im do gustu. Ludzie w tamtych czasach byli prawdopodobnie bardzo czyści, ale dziś wszyscy uważają ich za brudasów, w scenach zbiorowych przybrudzaliśmy więc statystów i mierzwiliśmy im włosy. Korzystaliśmy przy tym ze specjalnych produktów kosmetycznych, które wydają się wprost stworzone do takich celów. Zwykle ludzie lepiej znoszą, jeśli przybrudza się ich przy pomocy kosmetyków... - dodaje z uśmiechem.

W największych scenach zbiorowych udział brało 200 szarżujących jeźdźców - mówi John McTiernan. - Musieliśmy wyszkolić każdego z nich, otworzyliśmy więc kilka szkółek jeździeckich. Podczas realizacji największych scen masowych miałem do dyspozycji cały zastęp asystentów, którzy dowodzili statystami niczym armią podczas ćwiczeń polowych. Na planie reżyser musi bowiem zmagać się z wichrami, niskimi temperaturami, złymi warunkami oświetlenia i wieloma innymi czynnikami. Poza tym kręciliśmy film kostiumowy, wszystkich musieliśmy więc przebierać i charakteryzować. Nic zatem dziwnego, że na to, by kamery poszły w ruch, trzeba było sześciu godzin wytężonej pracy najróżniejszych członków ekipy odpowiedzialnych za przygotowanie aktorów do zdjęć.

Autor zdjęć Peter Menzies, Jr. współpracował ściśle z Johnem McTiernanem nad nadaniem filmowi prawdziwie epickiego charakteru: Zależało nam przede wszystkim na tym, by utrzymać się w granicach prawdopodobieństwa - mówi. - To film akcji, ale także widowisko kostiumowe, gdzie tylko się dało, używaliśmy więc światła płomieni.

Ogniska i pochodnie dają światło o pięknym blasku, ale niewystarczającej mocy. Peter Menzies, Jr. mówi: Skoro w scenach nocnych chcieliśmy korzystać z pochodni, musieliśmy uciec się do wyrafinowanych sztuczek technicznych, używać specjalnego negatywu, filtrów i kontrolować obróbkę taśmy. Jestem bardzo dumny z efektów naszej pracy, bo nikt nie uwierzy, że używaliśmy tylko ognisk i pochodni w wielkim filmie hollywoodzkim. Byliśmy świadomi ryzyka, ale opłaciło się je podjąć. Nasz film ma epicki charakter, zdecydowaliśmy się więc nakręcić go na szerokim ekranie. Na planie stosowaliśmy najnowsze zdobycze techniki operatorskiej, mocowaliśmy kamerę na wysięgnikach i steadicamach, a niektóre sceny filmowaliśmy z samolotu. Chcieliśmy jednak, by widzowie mieli wrażenie współuczestnictwa w akcji, wiele ujęć kręciliśmy więc "z ręki" zapewniając kamerze maksymalną swobodę ruchów.

Producent Ned Dowd tak mówi o reżyserze Johnie McTiernanie: John nosił w sobie niezwykłą wizję przyszłego filmu i aby przenieść ją na ekran gotów był stawić czoła wszelkim wyzwaniom. Sądzę, że nakręcił bardzo oryginalny film. Klasyczną opowieść ujął bowiem we współczesną konwencję, czyniąc ją przystępną dla każdego. Przykuwa uwagę widza od pierwszych scen zapraszając go do udziału w niezwykłej wyprawie. Obok scenografii i zdjęć kluczową rolę pełnią w filmie kostiumy, zaprojektowane przez Kate Harrington i współpracujące z nią Sandi Blackie i Nancy Duggan.

Każdy z setek kostiumów uszyto ręcznie - mówi Kate Harrington. - Nie korzystaliśmy z magazynów kostiumów, sami pozyskiwaliśmy materiały zbliżone do tych z epoki i sami je farbowaliśmy. Wynajęliśmy nawet ludzi, którzy zrobili dla nas kolczugi, giętkie zbroje z połączonych ze sobą metalowych pierścieni. Wykonanie samego tylko puklerza Antonio Banderasa zajęło nam trzy dni, a posługiwaliśmy się techniką, której używano tysiąc lat temu. Buty, które noszą wojownicy, także wykonano według wzorów z tamtych czasów.

Sandi Blackie mówi: W pewnej chwili pracowało dla nas 200 ludzi i to na trzy zmiany, 24 godziny na dobę. Przygotowywali oni, szyli i postarzali kostiumy dla setek statystów i aktorów. Trzeba było także wykonać liczne kopie kostiumów dla dublerów i odtwórców głównych ról. Kiedy zaczęły się zdjęcia, każdego dnia na planie ubieraliśmy 160 osób. Pewnego dnia ubraliśmy 525 osób, a zajęło nam to cztery godziny i piętnaście minut, podczas których ani na chwilę nie przestawaliśmy się śmiać, bo nie pozostawało nam nic innego. Nawet kłębki wełny traktowano kwasami, by nadać im barwy właściwe tym z epoki. Fabrykowaliśmy turbany, zwiewne szaty i skórzane spódnice, używaliśmy złotych haftów, płótna, jedwabi, brokatów i wszelkich możliwych tkanin, jakie tylko wpadły nam w ręce. Był to niezwykły proces twórczy, który niósł za sobą ogromne wyzwania, ale dał nam też wiele satysfakcji. Korzystaliśmy z wcześniejszych doświadczeń, a przy tym zdobyliśmy wiele nowych.

Równie odpowiedzialne zadanie postawiono przed rekwizytorem Grantem Swainem: Nad rekwizytami pracowało blisko sześćdziesięciu ludzi - mówi. - Każdego dnia na planie wyposażaliśmy ponad stu aktorów i statystów, a wszelkie rekwizyty, które przechodziły przez nasze ręce, poddawaliśmy znaczącym przeróbkom. Lemiesze, młoty i maczugi wykuwali dla nas kowale. We własnym zakresie wykonaliśmy z kolei siodła, miecze i tarcze dla naszych wojowników, by podkreślić niepowtarzalny charakter każdego z nich. Uzdy i popręgi dla koni także wykonano specjalnie dla nas. Na planie stale obecnych było dziesięciu ludzi, którzy zajmowali się rozdzielaniem i zbieraniem rekwizytów.

Musieliśmy znaleźć blisko dwieście koni rasy fiord - mówi koniuszy i treser zwierząt John Scott. - Pochodzą z Norwegii, są bardzo wytrzymałe i łatwe w utrzymaniu. Pracowało z nimi trzydziestu koniuszych, który przyzwyczaili je do pracy na planie oraz widoku ognia i pochodni, tak by nie spłoszyły się w środku ujęcia. Aby chronić ich kopyta na wyboistym terenie, przybiliśmy im specjalne podkowy, na których umocowaliśmy coś w rodzaju krążków hokejowych.

Nordyccy wojownicy dosiadają także angielskich koni rasy shire - mówi John McTiernan. - To duże konie, przystosowane do dźwigania na swych grzbietach znacznych ciężarów, uniosą więc bez trudu jeźdźca w zbroi. Sam mam trzy takie konie, ale niewielu już dziś na nich jeździ. Nie mogliśmy znaleźć tresera, który przygotowałby je do pracy na planie, zajęliśmy się więc tym sami. Okazały się wspaniałymi rumakami. Antonio Banderas znakomicie radził sobie z końmi - mówi John Scott. - Miał świetnie podejście i w mig nauczył się jeździć na swym białym koniu.

Po zakończeniu zdjęć nad zatoką Elk Bay ekipa przeniosła się do Elk Falls Provincial Park, gdzie stawiła czoła kolejnym wyzwaniom. Nad głębokim na 60 metrów wąwozem i wodospadem przerzucono most wiszący. Wśród skał stanęła niewielka wioska i wejście do jaskini. Po deszczu kamienie zrobiły się tak śliskie, że członkowie ekipy musieli nosić filc na butach, by uniknąć upadku. Dodatkowo wyposażono ich w linki zabezpieczające.

Wejście do jaskini zbudowaliśmy z dala od zbocza, by nie zniszczyć szaty roślinnej - mówi scenograf Wolf Kroeger. - Używaliśmy plastikowych kamieni do złudzenia przypominających prawdziwe skały, by nie naruszać delikatnej równowagi środowiska naturalnego. Używaliśmy nietoksycznych farb i lakierów, drzewa owinęliśmy kawałkami wykładziny, by stalowe liny podtrzymujące most nie uszkodziły ich pni.

W dalszej kolejności nakręcono sceny rozgrywające się w zagrodzie z zabudowaniami postawionej w pięknym zakątku nad strumieniem. Ekipa przeniosła się następnie w głąb Brytyjskiej Kolumbii, do regionu Caribou położonego nieopodal jeziora Williamsa. John McTiernan zdecydował, że część zdjęć powstanie nad brzegami rzeki Frasera. Chcieliśmy, by scenerią spotkania Ibna i wojowników była bezkresna przestrzeń, która kojarzyć się będzie z Centralną Azją sprzed tysiąca lat - mówi John McTiernan. - Szukałem plenerów nie skażonych obecnością człowieka, liniami wysokiego napięcia czy autostradami. Gdy ma się do czynienia z tak rozległymi przestrzeniami, aż się prosi, by użyć buldożerów. My jednak musieliśmy pracować tak, by nie został po nas najmniejszy ślad, w myśl powiedzenia "zostaw po sobie tylko wspomnienia".

Jak się bowiem okazało, okolice, które wybrał reżyser, zaliczane są do najrzadszych ekosystemów w Kanadzie. Ponadto porośnięte trawą równiny i koryto rzeki mają wielkie znaczenie historyczne dla zamieszkujących ten rejon rdzennych plemion indiańskich. Zanim rząd federalny i władze prowincji udzieliły filmowcom zgody na zdjęcia, przeprowadzono ekspertyzę archeologiczną terenu.

John McTiernan mówi: Musieliśmy opracować metodę, która pozwoliłaby nam zostawiać jak najpłytsze ślady stóp, tak by po naszym wyjeździe wszystko wróciło do pierwotnego stanu. Doszliśmy więc do wniosku, że najlepszych środkiem transportu będzie helikopter - mówi Ned Dowd. - W okolicy nie było żadnych dróg, więc absolutnie wszystko, w tym dekoracje, rekwizyty, kamery, aktorów, członków ekipy i zwierzęta, musieliśmy przewozić na plan helikopterami.

Zajęło nam to trochę czasu, ale w końcu udało nam się znaleźć fabrykanta, który wyprodukował dla nas specjalne namioty na potrzeby obozowiska wojowników - mówi dekoratorka wnętrz Rose Marie McSherry. - Największy zbudowany był na bazie kwadratu o boku ponad 20 metrów, najmniejszy - niespełna ośmiu. Wykonano je z juty i skór bizonów, które postarzono, by pokazać, że namioty przez długi czas wystawione były na działanie niesprzyjających warunków atmosferycznych. Na miejsce zdjęć trzeba było przetransportować nie tylko członków ekipy, okręty Wikingów i konie, ale i 25 wielbłądów.

Mieliśmy zarówno baktriany o dwóch garbach, jak i jednogarbne dromadery - mówi John Scott. - Ściągnęliśmy je ze wszystkich zakątków Kanady, a że pochodziły z ogrodów zoologicznych i parków rozrywki, żaden z nich nie przejechał nigdy więcej jak pół mili w miesiącu, trzeba je więc było przygotować do pracy na planie. Nasi treserzy, Sled Reynolds i Gene Walker, zabrali je więc na hipodrom nieopodal jeziora Williamsa. Zaczęli ostrożnie, od trzech okrążeń, a skończyli na dwudziestu. Przypominało to trenowanie atlety, liczył się oddech, praca nóg i ogólna kondycja fizyczna.

Po ukończeniu pracy nad sekwencją karawany i scenami rozgrywającymi się w obozowisku wojowników, ekipa przeniosła się do studia w Vancouver. Zdjęcia zakończono na scenach w porcie bałtyckim, wnętrzach w Bagdadzie i scenach w jaskini. John Wright rozpoczął pracę nad montażem równocześnie z początkiem zdjęć w plenerach Brytyjskiej Kolumbii. Prace końcowe miały miejsce w Los Angeles.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Trzynasty wojownik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy