"Trio z Belleville": WYWIAD Z AUTOREM MUZYKI
Czy mógłbyś w paru słowach opowiedzieć o swojej muzyce; czym się zajmowałeś i nad czym obecnie pracujesz?
Benoît Charest: Moje kompozycje są zbiorem złych nawyków, które nagromadziłem żyjąc w świecie muzyki. To wady wyróżniają człowieka: musisz jak najlepiej je wykorzystać. Inspiruje mnie jazz, francuscy wykonawcy z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, Frank Zappa, muzyka neapolitańska i wiele innych rzeczy. Nie lubię jedynie muzyki zbyt oczywistej w swej komercyjności. Napisałem ścieżki dźwiękowe do paru filmów w Quebeku. Pierwszy był dokumentem, nakręconym na podstawie archiwaliów z lat trzydziestych i czterdziestych pt. "Montreal Retro". To było w 1991 roku. Nie miałem pojęcia jak pisze się muzykę do filmu, jednak zaryzykowałem i udało się. W 1998 pracowałem nad "Matroni and Me", satyrycznej, filozoficznej komedii napisanej przez Alexis Martin. W 2000 - "Life After Love", romantyczna komedia z muzyką o zabarwieniu latynoskim. Pracowałem też nad innymi rzeczami; dramaty, dokumenty, reklamówki, a potem przyszło "Trio z Belleville".
Jak ci się współpracowało z Sylvainem?
Spotkałem go parę razy w klubach, w których grałem. Pewnej nocy powiedział "Zwykle nie znoszę muzyki gitarowej, ale trzeba przyznać, że bardzo dobrze grasz". No i wtedy już wiedziałem, że będziemy przyjaciółmi do grobowej deski. Potem on zobaczył "Matroni and Me". Zadzwonił do mnie i zaprosił do wytwórni. Puściłem mu moją taśmę demo. Na użytek pewnego dokumentu napisałem taką krótką melodyjkę, która bardzo mi się podobała, jednak nie użyto jej, gdyż była "zbyt radosna" jak na temat filmu (tak mi powiedziano). Gdy Sylvain ją usłyszał, powiedział "To jest muzyka do mojego filmu!". Reszta to już czysta przyjemność. Im bardziej ulegałem moim najgorszym kreatywnym instynktom, tym bardziej efekt podobał się Sylvainowi.
Co ci pokazywali, żebyś miał pojęcie o konkretnej scenie, zanim ją ukończyli?
Rozrysowany wycinek fabuły, szkice i już nakręcone fragmenty.
Co cię inspirowało?
Muzyka Django Reinhardta. Poza tym same obrazy, postaci, instrukcje Sylvaina, parę stylistycznych detali, które wiążą się z czasami, w których dzieje się akcja filmu.
Opowiedz nam o Mouf-Mouf i sekretach domowego jazzu.
Mouf-mouf! To cylindryczny odkurzacz z lat pięćdziesiątych, który smutno wisiał w rogu mojej sypialni. Pewnego dnia mrugnął do mnie. Chciał, żeby ktoś go posłuchał, pokochał... Od kiedy się lepiej poznaliśmy, zaczął śpiewać. Muszę przyznać, że to całkiem wzruszające.
Położyłem dłoń na rurze i pozwoliłem powietrzu przedostawać się między moimi palcami. Gdy zmniejszam przerwy, zmienia się intonacja, a ja jestem w stanie otrzymać na tyle precyzyjne dźwięki, by zagrać jakąś melodię. Chyba powinienem nadmienić, że wszystkie dźwięki wydawane w tym filmie przez sprzęty domowe zostały uzyskane przy użyciu ich odpowiedników ze świata rzeczywistego.
Pracowałeś z Thomasem Dutronc, który jest świetnym gitarzystą, zakochanym w swingu. Czy możesz nam opowiedzieć o nim i o hołdzie, który obaj złożyliście Django Reinhardtowi?
To cichy chłopak. Bardzo ładnie gra na gitarze. Widziałem się z nim zaledwie parę godzin u Mathieu Chedida. Wypróbowałem jego świetną gitarę Selmer. Szczerze mówiąc to on jest ekspertem od Django, ja po prostu szedłem jego śladem.
Opowiedz o głosach trojaczków.
Głosów użyczyły im Betty Bonifassi, Marie-Lou Gauthier i Lina Boudreault. Świetnie się bawiły. Betty ponadto pracowała nad piosenką w stylu Piaf i nad refrenami, które skomponowała wspólnie z M.
Jak ci się pracowało z Mathieu Chedidem, alias M.?
To było jego przedstawienie. Pracował nad tym, co ja skomponowałem. Na początku trudno mi było zgodzić się na to, że on pracuje zupełnie autonomicznie, ale rezultat końcowy jest fantastyczny. Naprawdę.