Reklama

"Święty interes": WYWIAD Z REŻYSEREM

Pański poprzedni obraz "Ogród Luizy" powstał na podstawie scenariusza Witolda Horwatha, tym razem sięgnął Pan po scenariusz napisany przez swoją synową Anetę i syna Adama. Co zwróciło Pana uwagę w tym tekście?

Maciej Wojtyszko: - Cała moja rodzina pisze i od czasu do czasu jakiś scenariusz napisany przez nich wydaje mi się godny realizacji. Poprzednio robiłem serial "Doręczyciel" na podstawie scenariusza napisanego przez moją córkę Marię i synową Anetę. Teraz spodobało mi się słuchowisko radiowe napisane przez Anetę i Adama, które miało pewne wątki, jakie znalazły się potem w "Świętym interesie". Uznałem, że to bardzo ciekawy materiał, a przede wszystkim oryginalny, bo dający szansę na powiedzenie czegoś o naszym ambiwalentnym stosunku do wiary.

Reklama

W filmie piętnuje Pan bałwochwalstwo, jednocześnie jednak wobec swoich bohaterów jest Pan bardzo wyrozumiały.

- Jest taki piękny tekst w "Modlitwie" Bułata Okudżawy "Jak wszyscy wierzymy w Ciebie Nie wiedząc co niesie los". Myślę, że jeszcze długo będziemy mieli wszyscy jako gatunek kłopoty z wiarą. Człowiek potrzebuje wiary i jednocześnie ta wiara go na różne sposoby uwiera. Tym bardziej stawianie pytań na temat tego, jak to z jest z wiarą, wydaje mi się sensowne. Nie ukrywam jednak, że nie potrafię mówić o tym inaczej, niż troszkę żartobliwie.

Jest Pan kolejnym z reżyserów, którzy uciekają z kamerą od wielkomiejskiego zgiełku. Jaki jest Pański stosunek do polskiej prowincji?

- Mam dwojakie uczucia do polskiej prowincji. Nie postrzegam jej tak bardzo optymistycznie, jak Jacek Bromski, który twierdzi, że jest to "U Pana Boga za piecem" i nie tak krytycznie, jak Wojciech Smarzowski, który widzi już tylko czarną rozpacz. Ja patrzę gdzieś po środku, nie starając się stawiać diagnozy. Ludzie są różni. Jedni trochę śmieszni, drudzy trochę niedouczeni, inni bardzo mądrzy. Ich rozmowy ze sobą i z Panem Bogiem są rozmaite.

Piotr Adamczyk i Adam Woronowicz zapisali się w pamięci widzów hagiograficznymi portretami Papieża Jana Pawła II i księdza Jerzego Popiełuszki. Skąd pomysł, by stworzyć z nich duet grzeszników?

- Myślę, że z tej ambiwalencji, żartobliwości, która kazała mi wiele lat temu obsadzić w spektaklu Tadeusza Łomnickiego, wówczas zastępcę członka KC PZPR w roli męża Haliny Mikołajskiej, członkini KOR. Bo dzięki temu wytwarzają się ciekawe napięcia. Piotr i Adam są wspaniałymi, znakomitymi aktorami, ale także wiedzą coś więcej, niż ktoś, kto nigdy nie zetknął się z tą tematyką. Ich wcześniejsze role działają więc na korzyść filmu. To zresztą jest fascynujące w zawodzie aktora, że można być rozmaitym i dystansować się do tego, co się robiło poprzednio.

Jedną z ról w filmie gra także Patricia Kazadi - dotąd znana raczej z telewizyjnego programu "Jak oni śpiewają". Jak trafiła do Pańskiego filmu?

- Decyzja o powierzeniu jej roli zapadła po próbnych zdjęciach, podczas których partnerował jej Piotr Adamczyk. Okazało się, że doskonale się porozumiewają i świetnie współbrzmią. Postać wymyślona w scenariuszu mogła być równie dobrze Japonką, Murzynką, Wietnamką. Narodowość nie grała roli, ważniejsze były tu zdolności aktorskie. Przez chwilę rozważaliśmy sprowadzenie jakieś gwiazdy z zewnątrz. Ale poza tym, że gwiazdy kosztują i są obciążeniem dla ekipy, talent Patrycji przekonał nas, że to nie ma sensu.

- Patricia ma mnóstwo zalet. Jest bardzo skupiona jako aktorka. Poza tym dla reżysera to luksus, jeśli może z kimś porozmawiać poprawną polszczyzną, a jednocześnie reżyseruje cudzoziemca. Jestem zachwycony aktorstwem Patrycji. Wiele osób z branży, które widziały film, pyta "gdzie ją znaleźliście?".

Cichy bohater filmu to Warszawa M-20. Czy ma Pan jakiś szczególny sentyment do tego samochodu?

- Warszawy nigdy nie miałem. Kochałem i nienawidziłem Małego Fiata, którego gdzieś zdobyłem w czasach ciężkiej biedy. Z jednej strony był on pomocą, z drugiej mordęgą. Wepchnąć bagaże i całą rodzinę do tego samochodu - to graniczyło z cudem. A pamiętam, że kilka razy tak podróżowaliśmy. W ogóle wydaje mi się, że auta robią się ciekawe w momencie, gdy się od nich oddalamy. Gdy stają się wspomnieniem. Nie odczuwam natomiast specjalnej potrzeby posiadania jakiegoś określonego samochodu. Dość późno zrobiłem prawo jazdy i nie czerpię specjalnej radości z jeżdżenia. Musi być bardzo prosta droga, żebym był spokojny. A jeśli chodzi o Warszawę M -20 o której mowa w filmie to taki samochód istnieje naprawdę. Wykorzystanie w "Świętym Interesie" tego modelu to po prostu zgodność historyczna.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Święty interes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy