Reklama

"Reich": POLSKI FILM SENSACYJNY: DLACZEGO TAK BYŁO?

Film sensacyjny - jedna z sił napędowych światowego kina - w kinematografii polskiej był kulą u nogi. Złożyło się na to wiele czynników: od produkcyjnych i czysto warsztatowych po ideologiczne. A tymczasem historia kina uczy, że przestępstwo jednak popłaca. Zbrodnia - ukazana, rzecz jasna, w całej swej ohydzie - jest bowiem tym, co publiczność kocha najbardziej: o ile zostanie przedstawiona we właściwym czasie i na ściśle określony sposób - tak, by siedzący w wygodnym fotelu widz mógł poczuć niepokój, że wydarzenia z ekranu również jego mogą dotyczyć.

Reklama

Thriller, który nie tylko w wersji hollywoodzkiej święci triumfy na całym świecie, ma jednak swoje wymagania. Musi być precyzyjnie skonstruowany i dobrze zagrany, musi też oferować określony zestaw atrakcji, a przede wszystkim - powinien być mocno osadzony w otaczającej widza rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że kiedy spróbowano przenieść film sensacyjno-kryminalny na polski grunt - już po wojnie, o wcześniejszych dokonaniach lepiej nie wspominać - okazało się, że żyjemy w krainie paradoksów.

Bo czy w nowej, wolnej od burżuazyjnych przesądów Polsce, szczęśliwym kraju robotników i chłopów, były jeszcze powody do popełniania czynów tak niskich jak przestępstwo? Niestety, tak, lecz po co to nagłaśniać? Ludowa milicja we współpracy ze społeczeństwem potrafi stawić czoła każdemu złu, możemy to załatwić we własnym gronie. Po co więc niszczyć pozytywny wizerunek szczęśliwego, praworządnego kraju jakimiś filmami o zbrodniarzach? Ten sposób myślenia towarzyszył nie tylko kinu: jego wynikiem było m.in. budowanie w latach 70. przekonania, że najbardziej kryminogenną grupą społeczną są... kelnerzy.

Z drugiej jednak strony film sensacyjny, który na Zachodzie budził tyle negatywnych emocji u widzów, miał też swoje dobre strony. Wszak te wszystkie mrożące krew w żyłach opowieści o przerażających zbrodniach uczyły, że występek nie popłaca, wszak na straży społecznego porządku stoi gotowy interweniować policjant. A takiego stróża warto byłoby wykreować i na polskim gruncie. Tak zaczął się rodzić film milicyjny.

Z pozoru wszystko wyglądało w nim w porządku. Była zbrodnia, była i kara, a przede wszystkim - wytężona praca organów ścigania. Nie było natomiast prawdy. Zbrodnia została zastrzeżona dla określonych środowisk - najczęściej ludzi zamożnych, w podtekście: elementów niepewnych, ideologicznie podejrzanych. Z kolei milicjanci okazywali się osobami nadzwyczaj układnymi i cierpliwymi, w każdym momencie stosującymi się do obowiązującego regulaminu. I niezwykle przebiegłymi, potrafiącymi przechytrzyć bandytów. Ale też jaka to mogła być zbrodnia? Napad na jakiś burżuazyjny przeżytek jak komis, ucieczka z miejsca wypadku, morderstwo pod wpływem alkoholu?

Realizm kulminacji - grzech śmiertelny kina akcji - dotkliwie kontrastował natomiast z fałszem świata przedstawionego na ekranie. Ideologiczna poprawność nieodmiennie brała górę nad filmową fikcją. Ekranowe wcielenie kapitana Żbika, postaci z propagandowego komiksu, szeleściło papierem. I na nic zdawały się wysiłki próbującego ożywić schemat aktora. A czy mogło być inaczej, skoro w takiej choćby podróbce Bonda, „Brylantach pani Zuzy”, prawdziwy był tylko wyglądający spod rozdartej bluzki biust aktorki?

Kiedy po raz pierwszy udało się przykroić amerykański wzorzec do polskich realiów? Dobrze zorientowani twierdzą, że stało się to wraz z premierą „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię” Janusza Majewskiego, znawcy wskazują raczej na starszy o siedem lat „Przepraszam, czy tu biją?” Marka Piwowskiego. To tu po raz pierwszy pojawiło się to, czego polskim kryminałom brakowało: realizm czasu, miejsca i akcji. A także sam drastycznie postawiony problem: czy możliwe, że jeśli drobny łajdak wystawi stróżom prawa większego, to jego winy pójdą w niepamięć?

Potem przyszedł porucznik Borewicz z serialu „07 - zgłoś się”. Kreujący Borewicza Bronisław Cieślak wyraźnie sterował w stronę bohaterów amerykańskich seriali. Zawsze w cywilu, balansujący na granicy prawa, posuwający się do prowokacji, daleki od wzoru cnót - inteligentny, bezczelny, świadomy swej siły i talentów, trochę babiarz, ale za to dowcipny, choć nie zawsze jest to humor najwyższego lotu. Słowem - swój chłop, a tak naprawdę wyjątek w biurze śledczym - wszak jego partnerem był porucznik Zubek (z UB - co za subtelność dowcipu!), postać rodem z milicyjnych dowcipów. Krzysztof Szmagier i kilku współpracujących z nim reżyserów bezustannie puszczali oko do widzów. Wydawało się, że wystarczy parę grepsów, by Borewicz - w istocie postać egzotyczna jak pokazany na ekranie kraj, gdzie prowadził swoje dochodzenia - zdobył sympatię widzów i osiągnął założony cel: przekonał widzów do milicji, której społeczne notowania w latach 80. spadały coraz niżej.

Ale polski widz wolał konwencje zdecydowanie bardziej abstrakcyjne - takie jak w chandlerowskim „Zabij mnie, glino” Jacka Bromskiego (1987). W tym wypadku ekranowe Nigdzie-Nigdy nawet nie udawało Polski, a funkcjonariusze służb porządkowych tylko przypadkiem nazywali siebie milicjantami. Bromski postawił na styl - i nie zawiódł się: narracyjna sprawność plus aktorskie gwiazdy wpisane w konwencję przyniosły mu zasłużony sukces.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Reich
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy