"Raj: nadzieja": WYWIAD Z MELANIE LENZ
Czy kiedykolwiek była pani na obozie dla otyłych nastolatek?
- Tak, dwa razy: latem 2009 roku i w roku ubiegłym. Aktywność fizyczna na planie przypomniała mi o tych doświadczeniach. Kiedy kręcisz film ćwiczysz tylko podczas zdjęć, a na prawdziwym obozie uprawiasz sport non stop.
Jak układała się współpraca na planie z Ulrichem Seidlem?
- Jest profesjonalistą i wie czego chce. Zdawał sobie jednak sprawę, że miałam 13 lat. Zawsze kiedy miałam gorszy dzień lub było mi ciężko przychodził do mnie i mnie pocieszał. Jest bardzo miłą osobą.
W filmie pojawia się twoja najlepsza przyjaciółka Verena. Znałyście się wcześniej?
- Nie, ale szybko nawiązałyśmy dobry kontakt i nadal go utrzymujemy. Myślę, że pomocne było to, że spałyśmy w tym samym hotelu. Mogłyśmy się lepiej poznać. Mieszkałyśmy nawet w tym samym pokoju, tak jak w filmie.
Czy wasze kwestie były improwizowane?
- Na początku wszystko było spontaniczne. Ulrich czasami dawał nam kilka wskazówek, na których się skupiałyśmy. Przed kamerą rozmawiałyśmy ze sobą tak, jakbyśmy rozmawiały naprawdę w życiu.
A jak układała się współpraca z Josephem Lorenzem, obiektem twojej miłości w filmie?
- Na początku śmiertelnie się go bałam, bo wyglądał groźnie i był dziwny. Ale gdy zaczęliśmy rozmawiać lęk prysł. Dużo śmialiśmy się na planie, często nie byłam w stanie zachowywać się przy nim serio. Ale najpierw musiałam go dobrze poznać, tak jak i innych aktorów na planie.
Czy jakieś sceny w tym filmie były szczególnie trudne?
- Na pewno scena w dyskotece, gdy tańczę z młodym chłopakiem. Nakręciliśmy ją na samym końcu, gdy wszyscy się już znaliśmy i tworzyliśmy zgrana ekipę. Bałam się tej sceny, nie czułam się dobrze, więc poprosiłam mamę, żeby była ze mną na planie.
A która scena była najlepsza?
Chyba ta, w której z moją współlokatorką zakradamy się do kuchni i kradniemy deser. Jesteśmy przyłapane i uciekamy. To było naprawdę śmieszne.