"Pręgi": OSWAJANIE ŚWIATA
WYBRANE RECENZJE STUDENTÓW
JAKUB SOCHA, II rok.
„Oswajanie świata na nowo, czyli „Pręgi” Magdaleny Piekorz”
„Zwierciadło zostało rozbite, ale co odbijają kawałki ?” pyta jeden z bohaterów „Godziny wilka” I. Bergmana. W filmie Magdaleny Piekorz pt. : „Pręgi” pytanie to można postawić na nowo. Zwierciadło Wojtka, zwierciadło życia zostało także rozbite, a jego odłamki, schowane gdzieś głęboko odbijają zdarzenia przeszłości.
Film młodej reżyserki zaczyna się sceną, w której od razu padają kluczowe dla filmu słowa: „mam 30 lat i na szybie lustra ujrzałem list od Boga”. Dla młodego bohatera, kreowanego przez Michała Żebrowskiego to głębokie spojrzenie w lustro może zadecydować o jego przyszłości. Lustro staje się dla niego portalem, bramą przez którą na nowo może wejść wewnątrz siebie. Chwila refleksji, wejście w głąb mroków przeszłości jest także zmianą perspektywy patrzenia, zamiast całego obrazu, który można starać się uchwycić tylko tu i teraz, bohater otrzymuje obraz fragmentaryczny, wybiórczy, powraca na nowo do scen z życia, które w jakiś sposób były ważne, które go ukształtowały, gdzie każda z nich odbita jest w innym odłamku rozbitego zwierciadła.
Wojtek cierpi, to widać, zmęczona twarz Żebrowskiego mówi więcej niż słowa. W czasie tej podróży przed lustrem łazienki restauracyjnej bohater przeżyje swoje katharsis, jakiś nieznośny ciężar zostanie zdjęty z jego barków. Niebywałą siłą filmu młodej reżyserki jest to, że obserwując podróż głównego bohatera po pewnym czasie sami stajemy się jej uczestnikami, a co najważniejsze oczyszczenie będzie także naszym przywilejem…
„Pręgi” rozgrywają się na dwóch płaszczyznach: teraźniejszości i przeszłości, czyli czasu dzieciństwa. Przy pierwszym kontakcie ze światem dzieciństwa towarzyszy nam muzyka Bacha, pierwszy symbol zniewolenia bohatera.
W refleksach przeszłości reżyserka ukazuje nam świat hermetyczny, praktycznie ograniczony do dwóch osób: Ojca i Syna. Ich przytłaczająca obecność koncentruje uwagę widza na najważniejszym, czyli na tym jak przebiegają między nimi relacje.
Obydwu obserwujemy w z pozoru banalnych scenach, w których gdzieś pod spodem kołaczą pytania o rzeczy najważniejsze, o możliwość akceptacji czy granice miłości. Siła ich polega też na tym, że są samym dzianiem się, nie ma żadnego głosu zza kadru, który komentowałby sytuację, a gdy ojciec np. robi wiatraczek, to widzimy to, a nie jesteśmy o tym odgórnie informowani. Ojciec wysuwa się na czoło tych zdarzeń, mały Wojtek jest w jego rękach bezradny, ale nie jest narzędziem. Podejście ojca do syna jest bardzo twarde, wręcz brutalne, ale wcale nie jest powiedziane, że pod tą grubą warstwą nie kryje się jakieś uczucie. Świat dzieciństwa, jak już wcześniej napisałem jest światem ograniczonym do dwóch osób, ale także do dwóch symboli: pejcza i magnetofonu.
Pierwszego z nich używa ojciec do wymierzania kar na synu, drugiego zaś używa chłopiec jako przedmiotu terapii, przedmiotu, na który sam się nagrywa, z którym dzieli się swoim bólem, nieszczęściem i samotnością. Samotność jest kolejną jeśli nie najważniejszą przypadłością, która determinuje poczynaniami bohaterów. Obydwaj próbują z nią walczyć i robią to na dwa sposoby. Najpierw krzywdzą, potem przepraszają. Magnetofon najpierw doprowadzi do rozstania, całkowitej samotności, a potem gdy życie zatoczy już krąg, będzie narzędziem dzięki któremu ojciec będzie mógł na nowo podjąć próbę odzyskania bliskości syna i jego wybaczenia. Wojtek mądrzejszy o doświadczenia ojca nie będzie musiał przepraszać pośrednio, za pomocą przedmiotu, będzie zdolny słowami wyrazić swoje uczucia. Ale ta mądrość głównego bohatera jest tak naprawdę wynikiem szczęścia, tego, że spotkał osobę która będzie walczyć z jego zamknięciem, samotnością, to po jej spotkaniu powie: „Mam 30 lat i znowu ktoś kategorycznie pragnie mojej obecności”.
Tu zbliżamy się do aspektu, który zaciąży nad drugą częścią filmu, w której jesteśmy świadkami zmagań dorosłego Wojciecha, jego szamotaniny, ucieczki przed uczuciem, ucieczki, którą determinuje przeszłość. Dramat głównego bohatera polega na tym, że cały mikrokosmos przeszłości pulsuje w nim niczym nie ujarzmiony. Ten szamoczący się Wojciech jest tak naprawdę jednostką schizofreniczną, bo zbudowaną z dwóch odrębnych osób, które są w nim: małego Wojtusia i jego ojca. Żebrowski świetnie wygrywa niuanse tej postaci raz to upodabniając się do demonicznego ojca, a raz do dziecka. I znowu nie jest to upodabnianie czysto wypowiadane, cała ta dwudzielność bohatera jest ukazana wewnątrz opowiadanej historii. W chatce w górach Wojciech jest Demonem, ale już w przejmującej scenie miłosnej pokazuje jak bardzo jest jeszcze dzieckiem, jak bardzo potrzebuje ciepła drugiej osoby, czasem zwykłego przytulenia, odegnania samotności. W tej niełatwej walce z demonami przeszłości towarzyszy mu prawie cały czas dziewczyna, która jest jego powiernikiem, a także w pewien sposób druga matką. To jej miłość go ratuje, to tylko dla niej Wojciech spogląda jeszcze raz w swoje zwierciadła. To jej wreszcie będzie mógł powiedzieć prawdziwie szczere słowa: „myślisz mi się nieprzerwanie”.
W tym naprawdę udanym filmie szkoda tylko że postać dziewczyny (Tatiany) - kreowanej z dużym wdziękiem przez Agnieszkę Grochowską - nie została lepiej dookreślona. Nie ma w filmie scen, w których pokazane by zostało jak i dlaczego się nim zainteresowała, jak rodziło się uczucie. Świetna scena, która pokazuje również toksyczny dom dziewczyny nie załatwia chyba wszystkiego.
Ale z drugiej strony może się czepiam i tak naprawdę uczucia nie trzeba tłumaczyć ściśle rygorystycznymi wzorami, może właśnie decyduje chwila, moment, jak właśnie ten w chatce, gdy ona już wiedziała, że pod jego gruboskórnością kryje się ktoś inny i że to właśnie ten.
Nie wolno także zapominać, że początki ich znajomości należą już także do przeszłości i ona sama dzięki uczuciu bohatera została po prostu wyidealizowana. Pewność Tatiany i jej niespotykane dobro może są wynikiem tego, że Wojciech potrzebował takiej osoby, tak chciał ja widzieć, by móc sprostać swoim lękom.
Film podąża odmiennym tropem niż powieść Kuczoka „Gnój”, a także innym od tych wszystkich filmów, które próbują opowiadać o czasach dzieciństwa.
Innych choćby od filmów Tornatore, gdzie dzieciństwo to kraina prawie mityczna, odległa, a przede wszystkim oswojona, gdzie jest miejsce na pierwsze miłości i fascynacje. U Magdaleny Piekorz nie jest to świat, który idealizuje, wybiela, wręcz przeciwnie, jego siła tkwi w zdumiewającej realności, oglądając go mamy wrażenie, że wszystko może dziać się tuz obok, za ścianą. Polska reżyserka zdaje się postępować, świadomie czy nie (ale jestem przekonany że dobrzy twórcy robią wszystko świadomie , więc M. Piekorz też!), za radą wielkiego J. Renoir’a, który mówił: „zawsze musisz na planie zostawić uchylone drzwi , żeby mogła przez nie wejść rzeczywistość”.
Nie podąża też Piekorz drogą Kuczoka z „Gnoju/-a” i nie szuka kontrapunktu dla bólu i strachu przed przeszłością w języku, nie stara się formą „rozbroić” postaci, nie przerysowuje ich do takiego stopnia jak Kuczok. Środki filmowe są użyte w filmie z rozwagą, nie ma żadnego szarżowania, film jest przejrzysty co jest jego dużą zaletą. Reżyserka szuka kontrapunktu w samej historii i chwała jej za to. Dla niej kontrapunktem dla refleksów dzieciństwa jest po prostu wiek dojrzały Wojtka Winklera, gdzie miejsce ojca despoty próbuje zająć młoda dziewczyna.
„Pręgi” nie są kolejnym filmem o biciu, o patologicznej rodzinie, w której ojciec katuje swoje dzieci. W tym filmie chodzi zdecydowanie coś więcej, autorka stara się pokazać nie tylko problemy bitego i tłamszonego dziecka, ale także jak dzieciństwo może zaciążyć przyszłości. „Pręgi” jako tytuł powinno się odbierać metaforycznie, bo film opowiada o normalnych ludziach, stara się ukazać ich dusze i właśnie pręgi, które je pokrywają. Jeśli miałbym określić w jednym zdaniu o czym jest ten film, to powiedziałbym że traktuje on o pamięci w ogóle, o tym, że dopiero gdy ją oswoimy możemy znowu spojrzeć w przyszłość. Film prezentuje świat prawdziwy, w którym nie ma sztucznego podziału na czerń i biel, gdzie ludzi jak choćby nauczycielkę ze szkoły, stać równocześnie na gesty dobroci jak i zła. Może zabrzmi to banalnie, ale ten film jest podróżą po szarości życia, jest prezentacją raczej zwyczajności, choć często przerażającej, niż opowieścią z cyklu „Nie do wiary”.
Reżyserka jak i główny bohater filmu nie zamyka się w bólu i nie rozkoszuje się nim, mówiąc w koło jaki świat jest straszny i zły. Jestem przekonany, choć oczywiście nie zawsze tak można, że dużo lepiej opowiadać o szukaniu wyjścia z patowej sytuacji, jakiegoś niełatwego optymizmu niż zadręczać siebie i widzów absurdem świata, z góry fatalnym końcem.