Reklama

"Potop Redivivus": "POTOP" DZIŚ: CZAS NA POWRÓT DO KINA

Co do tego nie ma wątpliwości: "Potopowi" Jerzego Hoffmana należy się zasłużone miejsce w historii polskiego kina. W końcu ponad 27 mln widzów nie mogło się mylić: taka publiczność oznacza, że film Hoffmana zajmuje III miejsce na polskiej liście przebojów wszech czasów. Więcej widzów mieli tylko "Krzyżacy" i "W pustyni i w puszczy" - również ekranizacje prozy Henryka Sienkiewicza.

Co do tego nie ma wątpliwości: "Potopowi" Jerzego Hoffmana należy się zasłużone miejsce w historii polskiego kina. W końcu ponad 27 mln widzów nie mogło się mylić: taka publiczność oznacza, że film Hoffmana zajmuje III miejsce na polskiej liście przebojów wszech czasów. Więcej widzów mieli tylko "Krzyżacy" i "W pustyni i w puszczy" - również ekranizacje prozy Henryka Sienkiewicza.

Dodać należy, że "Potop" był bodaj najdroższym filmem w historii polskiej kinematografii.

O jego wyjątkowości świadczy nie tylko budżet sięgający 105 mln zł, ale także to, że jego producentem było całe Przedsiębiorstwo Produkcji Filmów "Zespoły Filmowe". Realizację poprzedziła ogólnokrajowa dyskusja, niemal tak gorąca jak ta, która w latach 30. wstrząsnęła USA, gdy szukano gwiazdy do roli Scarlett O'Hary w "Przeminęło z wiatrem". Ostatecznie główne role w "Potopie" przypadły Danielowi Olbrychskiemu i Małgorzacie Braunek - publiczność zrazu przyjęła ich z nieufnością, by szybko pokochać. Dla Braunek - po "Polowaniu na muchy" uosobienia kobiety współczesnej, władczej i zdobywczej - była to rola życia, w dodatku w kostiumie, co znakomicie poszerzyło jej emploi.

Reklama

Dla Olbrychskiego - wyrastającego na czołowego amanta bohaterskiego polskiego kina - "Potop" okazał się progiem dojrzałości, to na planie tego filmu zakończyło się formowanie aktorskiej osobowości.

To nieprawda, że sięgając po prozę Sienkiewicza, Jerzy Hoffman miał sukces w kieszeni. Wprawdzie nominalnie autor "Quo vadis" ma w polskim kinie pozycję niemal taką samą jak Szekspir w kinie anglosaskim, ale nawet w latach 70. nic nie było przesądzone. Przede wszystkim dlatego, że - jak wspomniał Jerzy Hoffman w wywiadzie dla tygodnika "Fakty" - "Jak się okazało, nie więcej niż trzy miliony Polaków przeczytało Trylogię po wojnie". To dlatego - przyznawał - "starałem się zrobić film dla tych, co czytali, i tych, co nigdy nie zetknęli się z Potopem. Cztery pokolenia Polaków wychowało się na tej książce, lecz obecnie jest już ona mniej poczytna".

Ale nawet gdyby te uwagi mijały się ze stanem faktycznym (poszczególne części Trylogii, rożne w różnych okresach, były wpisane do licealnego spisu lektur), sytuacja Henryka Sienkiewicza - niezależnie, noblisty czy scenarzysty - była dla komunistycznej władzy raczej niewygodna. Chodziło o zbudowaną na jego przekazie tradycję historyczno-patriotyczną, ideologicznie obcą władzy ludowej, jakkolwiek wpisaną - wraz z dokonaną przez Aleksandra Forda ekranizacją "Krzyżaków" - w niedawne obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego, lecz poddaną znaczącej korekcie. W efekcie film Forda przybliżał czasy Jagiełły i przygody Zbyszka z Bogdańca, ale jednocześnie odwoływał się do polskiego zwycięstwa (u boku Armii Czerwonej - tak jak Jagiełło miał u boku Litwinów oraz pułki smoleńskie i czeskie) nad hitlerowskimi Niemcami w Berlinie.

Hoffmanowi udało się uniknąć podobnego balastu. Po pierwsze dlatego, że Szwecja prowadziła (i prowadzi nadal) politykę neutralności, a po drugie dlatego, że Sienkiewicz nakreślił gorzki obraz siedemnastowiecznej Polski i Polaków. Ta gorycz, która stała się ornamentem obrazu Hoffmana, wystarczyła, by przymknąć oko na religijną warstwę "Potopu", obecną nie tylko w opisach walk o Jasną Górę. Na wszelki wypadek Krzysztof Teodor Toeplitz uspokajał na łamach "Miesięcznika Literackiego": "Publiczność nasza dojrzała w Potopie obraz rekompensujący w jakiś sposób potrzebę narodowego sukcesu. Dojrzała - bo chciała, ale naprawdę nie jest to film o sukcesie, ale o okropnym - i jak się miało za sto lat z kawałkiem okazać - śmiertelnym wykrwawieniu. Jest to film prawdziwy i mądrzejszy niż można było na pozór sądzić. Jest to również film prawdziwszy niż wiele poprzednich - m.in. Pan Wołodyjowski - jeśli chodzi o rysunek społeczności polskiej w XVII wieku. [...] Film poszedł za Sienkiewiczem nie tylko w jego warstwie barwnej i buńczucznej, ale także w jego historiozofii".

Czy ówczesną Polskę z jej niewielką raczej kinematografią stać było na taką superprodukcję jak "Potop"? Dysponując niebotycznym budżetem, Hoffman i zajmujący się produkcyjną stroną przedsięwzięcia Wilhelm Hollender borykali z tymi samymi bolączkami co reszta polskich filmowców. Nie było dewiz na taśmę negatywową, twórców "Potopu" obowiązywał więc horrendalnie niewielki przelicznik 1:6, nie było waluty na wynajęcie kamery Panavision - ograniczono się do obiektywu Panavison, zakładanego na korpus kamery Arriflex, także z powodu braku środków upadł pomysł zaproszenia do filmu Jeanne Moreau, która grając królową Marię Ludwikę, żonę Jana Kazimierza, miała być wabikiem dla zachodniego widza.

Mimo tych ograniczeń i przeciwności udało się "Potop" zakończyć. Więcej - został dostrzeżony w Hollywood i zdobył nominację do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego. Nie była to pierwsza polska nominacja (wcześniej ten zaszczyt przypadł "Nożowi w wodzie" Romana Polańskiego i "Faraonowi" Jerzego Kawalerowicza), ale wkrótce miało się okazać, że dzieło Hoffmana otworzyło szczęśliwą dla polskiego kina serię: w roku następnym kandydowała do Oscara "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy, a dwa lata później "Noce i dnie" Jerzego Antczaka. Polskie władze uwierzyły, że mamy kinematografię o wielkim potencjale i uchwaliły mocarny projekt jej dalszego rozwoju - niezrealizowany, rzecz jasna, z braku środków.

A "Potop"? W 1984 roku, w dziesięciolecie premiery, powrócił na chwilę na ekrany,

z których zresztą nigdy - jako ekranizacja szkolnej lektury - nie schodził. Z czasem stał się żelaznym punktem telewizyjnego repertuaru, a wraz z nastaniem ery wideo zyskał nowy kanał dystrybucji. I ciągle utrzymuje swoją wyjątkową pozycję - w plebiscycie tygodnika "Polityka" na koniec XX wieku został uznany za jeden z pięciu najważniejszych filmów polskich.

Trzeba jednak przyznać, że transformacja ustrojowa 1989 roku nie była szczęśliwym okresem dla polskiego kina - choćby ze względu na chaos, jaki zapanował w dystrybucji. "Potop" padł jego ofiarą dwukrotnie - kiedy zabrakło miejsca dla filmów polskich w coraz bardziej malejącej ilości kin i kiedy różni wydawcy, legalnie lub nie, rozpowszechniali film Hoffmana na kasetach VHS. Kopią matką dla wydania wideo nie były ani negatyw filmu, ani kopia wzorcowa, lecz kopie ekranowe o różnym stopniu zniszczenia lub wersja telewizyjna, przycięta do obowiązującego wówczas formatu 4:3. Wyrosły co najmniej dwa pokolenia widzów, którzy nie widzieli "Potopu" Jerzego Hoffmana w kinach.

To także z myślą o nich dokonano cyfrowej rekonstrukcji filmu. Tylko czy film sprzed 40 lat - nawet w jakości obrazu i dźwięku, której wcześniej nigdy nie osiągnął - zdoła ich jeszcze zachwycić? Jerzy Hoffman - mimo swoich 82 lat - nie zatracił duszy ryzykanta, jeszcze raz zagrał va banque. Wraz z Marcinem Kotem Bastkowskim, montażystą "Ogniem i mieczem" i "1920 Bitwa warszawska", skrócił pięciogodzinny film do trzech godzin, dostosowując "Potop" do oczekiwań współczesnego widza, przyzwyczajonego do innego toku narracji, szybszego tempa i bardziej dynamicznego obrazu.

Zapraszamy do kin!

Konrad J. Zarębski

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Potop Redivivus
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy