Reklama

"Podwodne życie ze Stevem Zissou": PODWODNY ŚWIAT WYOBRAŹNI

anderson i Baumbach wspólnie doszli do wniosku, że nie będą w stanie przebić zachwycających, niezwykle realistycznych i technicznie olśniewających obrazów podwodnej fauny i flory, jakie można zobaczyć w filmach produkowanych na potrzeby telewizji. Nie to było zresztą ich zamiarem. Wybraliśmy inną drogę – wyznał reżyser. – Postanowiliśmy zdać się na naszą wyobraźnię. Naszym celem było przecież oddanie subiektywnego sposobu, w jaki Zissou postrzega ten świat.

Anderson zdecydował, że w miarę możliwości zrezygnuje z nowoczesnych komputerowych technik, by nawiązać do bogatej tradycji kina, zwłaszcza animowanego. Moim zamiarem było, by nasz film przypominał wytwór rzemiosła, a nie pozbawione indywidualności dzieło anonimowej rozwiniętej technologii. Reżyser pozyskał więc Henry’ego Selicka, nowatorskiego specjalistę od animacji, słynnego ze współpracy z Timem Burtonem („Miasteczko Halloweeen – The Nightmare Before Christmas”), który wniósł też wielki wkład do filmów „James and the Giant Peach” i „Król Lew”, i który wyreżyserował dziesiątki krótkometrażówek i filmów reklamowych oraz animację „Monkeybone”.

Reklama

Mendel tak komentował artystyczne decyzje Andersona: To był niezwykle śmiały, żeby nie powiedzieć: wręcz bezczelny pomysł Wesa – nakręcić film o oceanografie, z kompletnie fałszywą, nie istniejącą wielką rybą, powstałymi w wyobraźni rafami koralowymi i całym podwodnym światem. Chociaż może nie powinno to dziwić. Wes tworzy na ekranie równoległe światy, przefiltrowane przez jego własną wrażliwość i wyobraźnię. Takie było przecież wielkie miasto we „Wspaniałym klanie”: kwintesencja Nowego Jorku, która przecież nie była Nowym Jorkiem.

Producent Scott Rudin zwracał uwagę na autotematyzm filmu, dodając, że reżyser łamie hollywoodzkie tabu, ostrzegające przed kręceniem filmów o kręceniu filmów – zwłaszcza kosztujących ponad 50 milionów dolarów, jak ten. Moim zdaniem, ten film może stać się dla Wesa tym, czym „Noc amerykańska” dla Truffauta, którego zresztą Wes podziwia – komentował Rudin.

Anderson był pełen obaw, czy nie spotka się z niezrozumieniem u szerszej publiczności. Postanowił być optymistą. Po prostu nie zmieniałem systemu pracy, jaki mam od czasów „Trzech facetów z Teksasu” i robiłem to, co uważałem za słuszne. Do tej pory mu się udawało. Anderson jest jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy zachowali prawo do ostatecznego montażu swoich filmów.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy