Reklama

"Podwodne życie ze Stevem Zissou": PODWODNY ŚWIAT JAK ZE SNU

Anderson i Baumbach w swoim scenariuszu powołali do życia fantastyczną faunę morską, mającą jedynie luźny związek z naprawdę istniejącymi gatunkami. W ich zamiarze miała ona przypominać ilustracje z książek dla dzieci: intensywnie kolorowe, dziwne i zachwycająco nierealnie. Żeby urzeczywistnić swą wizję, zwrócili się do Henry’ego Selicka, animatora, uważanego za błyskotliwego kontynuatora starej szkoły animacji, nie ufającego zbytnio komputerowym nowinkom, i wykorzystującego z reguły nowe techniki jako przydatne narzędzie, a nie cel sam w sobie.

Reklama

Wes powiedział mi, że szuka kogoś, kto potrafi przedstawić podwodny świat i zaludniające go stworzenia jak krainę baśni – wspominał Selick. – Podjąłem się tego zadania i wkrótce okazało się, że wygląd poszczególnych stworzeń, jak małe żaby, czy kraby, Wes dokładnie sobie wyobraził, zwłaszcza pod względem kolorystyki. Ja miałem pomóc mu tylko przenieść jego pomysły na ekran, powiedzieć, co jest możliwe, a co nie, i rozwiązać szereg problemów technicznych. Niektóre stworzenia są owocem czystej igraszki wyobraźni, inne mają pierwowzory, jak Złota Barrakuda, którą można określić jako naszą wariację na temat wyglądu i zachowania tej słynnej ryby. Już we Włoszech stworzono dziesiątki miniaturowych modeli, które potem poddano żmudnemu procesowi animacji.

Powołano też do ekranowego życia wielkiego rekina, którego ściga Zissou i który być może jest wytworem jego wyobraźni. To był nasz Moby Dick – wspominał Selick. – Według mojej wiedzy, to największy model (ważył ponad 150 funtów), jaki kiedykolwiek animowano. Naprawdę spektakularna rzecz. Do jego zbudowania, jak i do innych modeli, użyto silikonu nowej generacji, zwanego „skórą smoka”, w sposób bardzo naturalny absorbującego światło.

Naszym zadaniem było nieustanne balansowanie na granicy realności, co było trudne. Te stwory nie miały bowiem przypominać umownych zwierzaków z tradycyjnych filmów animowanych – podkreślał Selick.

Selicka wspomagał Jeremy Dawson, odpowiedzialny za efekty specjalne, oraz operator Robert Yeoman. Na czas pracy przy tym filmie zapomnieliśmy o większości dzisiejszych stereotypowych efektów specjalnych – tłumaczył Dawson. – Skoncentrowaliśmy się na stworzeniu niezwykłego i niezbyt realistycznego wyglądu wody, rzeźbionej przez świetlne odblaski. Nie miało to wiele wspólnego z realizmem. Chodziło o stworzenie intensywnej atmosfery niezwykłości. Temu też służyły nieco dziwaczne kostiumy ekipy Zissou, przypominające ubiory płetwonurków ze starych filmów. Wiele z nich szczegółowo obmyślili scenarzyści, część z pomysłów to dzieło odpowiedzialnej za kostiumy Mileny Canonero („Barry Lyndon”, „Pożegnanie z Afryką”).

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy