"Po sezonie": REŻYSER O FILMIE
Skąd pomysł na realizację filmu?
- 15 lat temu zbudowaliśmy sobie dom na Mazurach. Początkowo miał nam służyć tylko na wakacje czy weekendy, ale po paru latach zdecydowaliśmy się przenieść tam na stałe, a niedługo potem w części domu założyliśmy mały pensjonat, bo koszty utrzymania wzrastały, a dochody z uprawianych zawodów malały. W ciągu dekady zrealizowałem u siebie i w okolicy kilka spektakli teatru TV, film „Diabelska edukacja” i duży serial „Siedlisko” – wszystko to na wiosnę, w lecie lub w jesieni, a więc w sezonie, bo po sezonie Mazury zapadają w sen i nikt już prawie nie przyjeżdża. Tymczasem te zimowe miesiące są nieraz piękniejsze niż te, które przyciągają tu turystów. Więc pomyślałem sobie: dlaczego nie pokazać tego mniej znanego oblicza pięknych pejzaży, dlaczego nie wykorzystać pustego o tej porze roku naszego pensjonatu? Zacząłem szukać treści, która mogłaby wypełnić te ramy. Dwa lata temu zostałem zaproszony na mały festiwal w Białogardzie na Pomorzu Zachodnim, gdzie urządzono retrospektywny przegląd moich filmów. Na tę imprezę zaproszono też aktorów z moich filmów, m.in. Leona Niemczyka, który grał u mnie w „CK Dezerterach”. W wolnych chwilach gawędziliśmy sobie z Leonem, o tym i owym, opowiedział mi dużo o sobie i wtedy zaświtała mi myśl: to jest temat na film! Zacząłem wymyślać postać na szkielecie pewnych cech i predyspozycji konkretnej, autentycznej osoby, a więc Leona, ale rzecz jasna całkowicie fikcyjną. Miałem więc już głównego bohatera i scenerię, w którą można było go wstawić, trzeba było jeszcze wymyślić inne postacie i intrygę, która je połączy. Kiedy powstawały, zacząłem je widzieć przez pryzmat aktorów, których znam i lubię i już niedługo, tak jak „pod” Leona, pisałem także „pod” Magdę Cielecką, Ewę Wiśniewską i Zbigniewa Buczkowskiego. Tylko postać Dasi była całkiem nieokreślona – za mało znam młodych aktorów, żeby z góry wybrać sobie, pod kogo mam pisać rolę.
Jak przebiegł casting?
- Zgromadziliśmy ponad 20 kandydatek i muszę przyznać, że co najmniej 3 z nich podołały by zadaniu, ale ja zawsze szukam u aktora tego, co może on wnieść do roli czerpiąc ze swojej osobowości, ze swego emploi, oczywiście jeśli te autentyczne cechy zgadzają się z rysunkiem fikcyjnej postaci. Taka jest zresztą natura filmu, tu pytanie brzmi: czy ten facet wygląda na szeryfa?, a nie czy ten facet potrafi zagrać szeryfa? Małgosia Socha mogła wnieść do roli Dasi swój autentyczny temperament, poczucie humoru, wdzięk młodości i naturalność. A że jeszcze do tego ma talent, dużo już umie i rozumie, co się do niej mówi – rezultat jest taki, jak widać.
Jak pracowało się z 3 paniami i panem Leonem Niemczykiem?
- Ze wszystkimi, prócz Gosi, pracowałem już wielokrotnie wcześniej, rozumiemy się bardzo dobrze. Dzięki temu miałem u nich duży kredyt zaufania. Ten kredyt tu przydał się bardzo dosłownie: wszyscy oni, po przeczytaniu scenariusza, zgodzili się pracować właśnie na kredyt! Kiedy ze scenariuszem i listą „udziałowców” poszedłem do min. Dąbrowskiego prosić go o rutynową dotację na film, a poza aktorami i trójką realizatorską był tam jeszcze Witold Leszczyński, mój przyjaciel, wybitny reżyser („Żywot Mateusza”, „Konopielka”), który zaoferował mi pomoc, jako asystent, minister powiedział: „te nazwiska są dla mnie lepszą rekomendacją niż opinie ekspertów, już w tej chwili mogę panu przyrzec dotację w ciemno”. Naturalnie potem przeszło to przez normalne procedury, ale ta pierwsza jego reakcja bardzo mnie zmotywowała. Żeby jednak odpowiedzieć dokładnie na zadane pytanie: - pracowało nam się bardzo dobrze, chociaż było bardzo ciężko, bo ze względu na terminy aktorów i bardzo mały budżet, musieliśmy pracować szybko, codziennie po 12 – 14 godzin, aby przez 15 dni zrobić cały film, który normalnie realizowało by się przez 30 – 35 dni. Wszystkie panie to osoby młode, pełne energii, ale my z Leonem musieliśmy się bardzo mobilizować, żeby nie zostawać w tyle. Podziwiam Leona: obawialiśmy się, że może mieć trudności z zapamiętywaniem niektórych dłuższych partii dialogu, ale zawsze był idealnie przygotowany i skupiony przed kamerą, a jednocześnie między ujęciami, niestrudzony w opowiadaniu dowcipów, anegdot, rozśmieszaniu ekipy, dla której te intermedia były jak posiłki regeneracyjne. Leon, podobnie jak i Małgosia, o razu zobaczył, że ta rola daje mu szansę na kreację, jakiej praktycznie nie miał od czasów wielkich ról w „Bazie ludzi umarłych”, „Pociągu” czy w „Nożu w wodzie”. Grał potem w ponad 400 filmach.
Czy pisząc scenariusz "Po sezonie" myślał Pan o wydaniu powieści?
- Scenariusz pisałem głównie dla siebie i dla współpracowników, a więc dla profesjonalistów, nie musiałem się bardzo rozpisywać, ale ja zawsze dbam o formę literacką i dość biegle posługuję się językiem pisanym, więc scenariusz czytało się dobrze. Na pomysł, aby wydać go drukiem, wpadł p. Jacek Santorski i to mnie zmobilizowało, aby dodać scenariuszowi charakteru beletrystycznego. Rozszerzyłem więc go o opisy tego, czego na ekranie nie widać – o myśli, refleksje i wspomnienia Leona. Widz wyczyta to z reakcji, mimiki, gestu aktora na ekranie, czytelnikowi trzeba to dopowiedzieć słowem.
W Pana dorobku filmowym są różne dzieła. Czym jest na ich tle "Po sezonie"?
- Rzeczywiście robiłem różne filmy, różniące się gatunkowo, stylistycznie. Muszę się przyznać, że zawsze bardzo się starałem, aby każdy nowy film, różnił się od poprzedniego.
Uciekałem przed nudą powtarzania się i przed wepchnięciem mnie do jakiejś szuflady. Za taką wolność oczywiście się płaci – nie dałem się wpisać do żadnego nurtu, do żadnej szkoły, więc sprawiałem kłopot, nie wiadomo jak takiego sklasyfikować, więc traktowano mnie jak outsidera, a to pozycja którą sobie świadomie wybrałem od samego początku. W przypadku „Po sezonie” w jakimś sensie wracam do punktu wyjścia, do mojego debiutu, do komedii „Sublokator” (1966). Tam też była to kameralna komedia charakterów, tam także bohater konfrontowany był z żywiołem kobiet, które powoli, a nieubłaganie przejmują nad nim władzę. Jak więc widać, temat relacji kobieta – mężczyzna, a także manipulacji miedzy nimi wrócił do mnie po latach, ale wzbogacony o doświadczenia długiego życia. Jeśli prawdą jest, że zadaniem artysty jest wyczucie problemów, trendów, nastrojów, które są w powietrzu tu i teraz, to ja wyczuwam to tak: nierównoczesne dojrzewanie kobiet i mężczyzn, ogromna dysproporcja pomiędzy rozwojem osobowości u obu płci, stąd konflikty w małżeństwach i nieformalnych związkach między równolatkami. Kiedyś uważało się, że kobieta powinna być młodsza o 6 – 7 lat od swojego partnera. Już wiedziano, że kobieta łatwo zniweluje tę różnicę wieku w pierwszym okresie związku, a potem, w ostatniej fazie, ich ruiny fizyczne nie będą się drastycznie różniły. Teraz, w związku z postępującym zdziecinnieniem mężczyzn, którzy w wieku 30 – 35 lat wciąż żyją w świecie futbolu, gier komputerowych i tylko ilość spożywanego piwa różni ich od 15-latków, ich 25 – 30-letnie żony są wobec nich jak matki. W związku z tym różnicę między nimi należało by podnieść do co najmniej 20 lat, a że trudno by było zaakceptować związek 35-latka z 15-latką, pozostaje kombinacja: trzydziestoletnia kobieta – pięćdziesięcioletni mężczyzna. I takich par widuje się teraz coraz więcej. I widać, że są szczęśliwi: on dostaje jej młodość, jej energię, ona ma oparcie w jego dojrzałości i doświadczeniu. Oczywiście w moim filmie mamy do czynienia z różnicą nieprawdopodobną, ich różni 50 lat, ale ta przesada jest tu świadoma, jest ona źródłem konfliktów – dramatycznych i komicznych.
Jakie ma Pan plany w związku z następnymi filmami?
- W moim wieku snucie planów jest trochę śmieszne, żeby nie powiedzieć żenujące. Ale wciąż nie czuję się stary, wciąż odkrywam jakieś zapasy energii, pewnie odłożyłem je sobie w młodości, kiedy z lenistwa jej nie roztrwoniłem. Na pewnym etapie doświadczeń praca staje się już przyjemnością. Orson Welles powiedział: „film to najlepsza zabawka mechaniczna dla chłopców, jaką kiedykolwiek wynaleziono”. Widocznie więc wciąż jestem chłopcem, bo wciąż bawi mnie moja praca. Ale wątpię abym doczekał się czasów, kiedy można się nią będzie bawić w takich warunkach, na jakie zasługuje, do jakich byłem przyzwyczajony. Teraz ten zawód coraz częściej grozi śmiercią lub kalectwem.