"My, Cichociemni": ROZMOWA Z REŻYSEREM
Długo musieli czekać "Cichociemni" na film poświęcony ich historii...
O wiele za długo. Zresztą to była ostatnia chwila, żeby taki film zrobić. Zaraz po roku 1956, kiedy o wiele łatwiej było można wyjechać do Londynu i skorzystać ze zbiorów Instytutu Sikorskiego, powstał w Czołówce film, w którym zamieszczono wypowiedzi wielu żyjących wtedy "Cichociemnych". Był to jednak materiał mocno okrojony i ocenzurowany. Nie mogli wtedy nic powiedzieć o 17-tym września ani o tym, co się z nimi działo po 1945 roku. Było to wszystko bardzo pomnikowe. Dobrze jednak, że taki dokument w ogóle nakręcono. Mimo wszystko wciąż brakowało czegoś z większym oddechem, szczegółowego, pokazującego całe pokolenie tych niezwykłych ludzi. Dlatego wcześniej czy później taki film musiał powstać. Póki było można, trzeba było to opowiedzieć jak najwierniej. Również najskromniej, czyli bez ingerencji fabularnej, autorskiej, bez spektakularnej inscenizacji. Na to będzie jeszcze czas. Z drugiej strony wiem, że już powstaje serial o "Cichociemnych".
Serial rządzi się swoimi dramaturgicznymi oraz fabularnymi prawami, a tymczasem mówimy tu o żywej historii.
My tą historią żyjemy niejako z odbicia. Dopiero wtedy się nią zajmujemy, jak ktoś inny ją dostrzeże. Najlepiej, jak są to Amerykanie, którzy napiszą książkę np. o polskich lotnikach biorących udział w Bitwie o Wielką Brytanię - "Sprawa honoru". Pozycje te okazują się bestsellerami, ludzie chcą to czytać i w ten sposób ta historia do nas dociera. Tylko, że to my sami powinniśmy coś takiego robić. Tymczasem nasza świadomość historyczna jest zaśmiecona "Czterema pancernymi" czy Klossem, a mamy przecież wiele niezwykłych i wspaniałych autentycznych historii. Poza tym chodzi też o oddanie szacunku i czci tym ludziom, którzy nigdy nie byli razem, nie mieli nawet wspólnych zbiórek. "Cichociemni" tak naprawdę nie wiedzieli nic o sobie i poza przedstawicielami danej specjalności się nie znali. Z kolei podczas słynnej londyńskiej defilady, tzw. Victory Day, byli niemal wszyscy oprócz Polaków. Chodzi o to, żeby oddać im ten spóźniony honor, który im się przecież należy. To byli wspaniali ludzie, niemal wszyscy ochotnicy, pragnący jedynie wrócić do kraju najkrótszą drogą.
Kiedy zaczął Pan myśleć o zrobieniu filmu o "Cichociemnych"?
Pomysł nie wyszedł ode mnie. Zaczęło się od tego, że zrobiłem kiedyś film o Powstaniu Warszawskim widzianym z perspektywy zwykłego człowieka, nie powstańców. Były to opowieści osób będących wtedy dziećmi, ale też i dorosłych. W sumie tych ludzi zginęło podczas walk więcej niż samych walczących. W jakiś sposób jednak zawsze ich potem pomijano, poświęcając całą uwagę powstańcom. Podobnie jest z "Cichociemnymi". Wielu z nich zginęło, a wciąż mało o nich wiadomo. Z inicjatywą zrobienia filmu poświęconego "Cichociemnym" wyszła Fundacja Filmowa Armii Krajowej, której to ujęcie, takie czysto ludzkie, bardzo się spodobało. Nie chodziło tutaj o komentarz czy opowieść historyka, ale ich własne przeżycia. Czasami były to wspomnienia trochę przesadzone, inne wręcz nieprawdziwe. Jednak oni tak to zapamiętali i tak dziś o tym opowiadają. Chodziło głównie o to, żeby móc ich spokojnie i z szacunkiem wysłuchać, ponieważ niewątpliwie na to zasłużyli.
Co jest najistotniejsze w tym przekazie?
Dla mnie najważniejsza jest prawda ludzka. Nie trzeba za wszelką cenę opowiadać o liczbach czy relacjonować starcia z wrogiem. Powinno się mówić o ludzkich przeżyciach i emocjach. Również tych pozabohaterskich, jak i związanych z samą wojną.
Styl ten narzuca jednak pewne ramy...
Miałem za mało czasu i możliwości, żeby porobić nawiązania między przeszłością a współczesnością. Chciałem, żeby te dwa plany nakładały się tu na siebie. Zależało mi również na pokazaniu miejsc pozostających niejako pomnikami - także poprzez swój charakter - tamtych wydarzeń. Gdzie wczoraj i dziś wciąż się przecinają. Dlatego też efekt końcowy nie jest taki o jakim myślałem. Muszę jednak uszanować ludzi, o których film ten opowiada, ponieważ powstawał on także według ich wizji i potrzeby takiego przedstawienia ich historii.
Film ma w efekcie charakter mocno edukacyjny...
Taki był też wymóg czasu. Nie mogłem pójść w kierunku psychologii emocji. Musiałem spełnić wymagania informacyjne i oświatowe. Czasami musiało to wszystko być wręcz encyklopedyczne.
Zastanawiał się Pan może nad inną koncepcją ujęcia tego tematu?
Oczywiście, chciałbym móc zrobić film o bardziej epickim wymiarze, tak jak to robią chociażby Amerykanie. Jest to możliwe do zrobienia. Wystarczy skupić się na historii jednej czy dwóch postaci, dobrze to opisać, coś dodać i można taki obraz stworzyć. Przecież kilka z tych biografii wręcz się prosi o przeniesienie na ekran. Dobrym przykładem są tu historie Stefana Bałuka czy Stefana Przybylika.
W filmie znalazły się inscenizacje fabularne. Są one w dzisiejszym dokumencie czymś aż tak niezbędnym?
Jest to w pewnym sensie moda. Wynika to z prostej potrzeby percepcyjnej, a chodzi o ilustrację do opowiadanej historii. Szczególnie istotne jest to ze względu na młodych ludzi. Takie wizualizacje mogą podnieść rangę dramaturgiczną opowiadania, chociaż nie muszą być to od razu całe sceny. Mogą to być jedynie fragmenty, służące oddaniu pewnych emocji, których ludzie opowiadający nie są w stanie przekazać.
Pokazany w "My, Cichociemni" materiał to tylko cześć tego, co Pan faktycznie zarejestrował. W jaki sposób będzie on wykorzystany w przyszłości?
Chodziło o zebranie jak najszerszych relacji, uporządkowanie ich i przekazanie później do muzeum. Zostało to zrobione dla tych wszystkich, którzy będą kiedyś tego materiału potrzebowali. Poza tym całe to faktograficzne bogactwo doskonale się nadaje na różne opowieści fabularne. Są to niemal gotowe scenariusze. Gdyby ktoś chciał nakręcić film o tamtym pokoleniu, czy państwie podziemnym lub tylko o 17-tym września, w tych wspomnieniach znajdzie na ten temat bardzo wiele. Dlatego nakręciliśmy to wszystko z takim nadmiarem, aby zachować jak najwięcej. Gdybyśmy teraz tego nie zrobili, za chwilę całe to dziedzictwo mogłoby być utracone za zawsze.
Czy rolą dokumentu nie powinno być pokazanie na nowo polskiej historii?
Oczywiście, że tak. Pokazały to chociażby ostatnie miesiące. Na przykład taki obraz jak "Trzech kumpli", który jest tego najlepszym dowodem. Zresztą miał ogromne problemy na starcie, co świadczy o tym jak trudno jest coś takiego zrobić. Ten dokument miał być realizowany w telewizji publicznej, jeszcze za prezesury Bronisława Wildsteina. Kiedy jednak autorki pokazały, co chcą zrobić, okazało się, że jest to za odważne i nikt nie chciał w telewizji ryzykować. Z drugiej strony nawet gdyby ten film powstał, zostałby pokazany bardzo późno w nocy, tak żeby nikt go nie zobaczył. Tymczasem telewizja komercyjna ma inne zasady i po to robi tego typu rzeczy, żeby je zobaczyła jak największa liczba widzów, a nie na odwrót.