"Miłość po francusku": DAVID MOREAU, ROZMOWA Z REŻYSEREM
Skąd wziął się pomysł tego filmu?
- Razem z Amro Hamzawi, który napisał ze mną scenariusz, szukaliśmy jakiegoś świeżego, niewykorzystanego dotąd we francuskim kinie pomysłu na komedię romantyczną. Punktem wyjścia miała być różnica wieku między bohaterami. Potem wpadliśmy na pomysł, żeby główna bohaterka zaczęła grać kogoś innego niż jest i ostatecznie wpadła w pułapkę, którą sama na siebie zastawiła. Właśnie ten drugi aspekt oraz kobiecy punkt widzenia stały się impulsem do pracy nad tekstem. I nagle okazało się, że zaczynamy dotykać bardzo ciekawych społecznie tematów. Osadzenie historii w świecie mody przyszło później, kiedy trzeba było wybrać środowisko, w którym będzie się toczyć akcja.
Dlaczego akurat moda? Dobrze znasz to środowisko?
- Zupełnie nie! Ale uwielbiam odkrywać nowe światy. Zacząłem czytać "Glamour", "ELLE", "Vogue", obejrzałem kilka pokazów mody. W świecie mody obowiązują sztywne kody. Bawiło mnie, że moi bohaterowie będą obracać się właśnie w takim środowisku, chociaż nie chciałem tworzyć żadnych stereotypów ani wydawać wartościujących sądów. Zależało mi natomiast na tym, by bohaterowie byli autentyczni, nawet jeśli w świecie mody wszystko jest nieco bardziej wyostrzone, a czasem nawet karykaturalne!
Dlaczego - po kilku filmach grozy - zdecydowałeś się akurat na komedię romantyczną?
- Film zawsze pokazuje jakiś sposób widzenia świata, który opowiadamy poprzez różne sytuacje - śmieszne lub przerażające. Lubię robić kino zmysłowe, wzbudzać emocje... Wszystko jedno, czy będzie to strach, śmiech czy łzy... Miałem wielką ochotę nakręcić komedię romantyczną, a potem pojawił się pomysł zbudowania fabuły wokół tematu różnicy wieku. Wydało mi się to oryginale, dawało też możliwość wypowiedzenia się na inne tematy. Miłość jest tematem niewyczerpanym, wiecznym, wzbudzającym emocje u widzów. Oczywiście pod warunkiem, że pokażemy im realistyczne postacie.
Dwadzieścia lat różnicy wieku między partnerami to rzadkość. Jaką prawdę o miłości chciałeś przekazać w tym filmie?
- Film nie opowiada typowej historii miłosnej. Balthazar od pierwszego spotkania przeżywa prawdziwe zauroczenie, ale Alice traktuje ich relację jak grę, która ma jej zapewnić fotel redaktor naczelnej "Rebelle". Różnica wieku, wykształcenia, pozycji społecznej nie pozwala jej poważnie myśleć o związku ze znacznie młodszym od siebie chłopcem. I kiedy wydaje jej się, że doskonale panuje nad sytuacją, nagle okazuje się, że wpadła w pułapkę, którą sama zastawiła podejmując grę... Bo przecież miłość nie ma związku z wiekiem, rozsądkiem czy normami. Niezależnie od komplikacji, jakie pociąga za sobą ten związek, Alice nie ma wyboru - po prostu musi się zaangażować i być szczęśliwa. Akceptując ten związek, godząc się z różnicami, wreszcie zaczyna żyć w zgodzie z samą sobą.
Jak Alice do tego dochodzi?
- Społeczeństwo niejako wymusza na nas trzymanie się schematów, konwencji - tak jakby istniała jakaś norma szczęścia. Boimy się odmienności. Boimy się spojrzenia innych ludzi, negatywnych, czasem nawet gwałtownych osądów. Ale kiedy znajdujemy w sobie zgodę na odmienność, łatwiej nam wyjść z utartych schematów. O tym opowiada film. Oprócz wątku społecznego jest też opowieścią o bardzo osobistych obawach kobiet, które spotykają się z młodszymi od siebie mężczyznami. Takie kobiety stale zadają sobie pytanie: "Czy za pięć lat on dalej będzie taki zakochany?". Młodość nie zastanawia się nad skutkami swych działań, wierzy, że jest nieśmiertelna. Nasze obawy rosną wraz z wiekiem. Tylko ludzie, którzy nie mają w sobie lęku, pozostają młodzi duchem. Alice była przeciwieństwem takiej postawy -wszystko w jej życiu było uporządkowane, dokonywała wyborów kierując się zasadami społecznymi. Dopiero spontaniczność Balthazara otworzyła jej oczy. Konwenanse przestały ją pętać, zaczęła się zmieniać.
Jak filmowałeś to "iskrzenie" między Alice a Balthazarem?
- W życiu stan zakochania przejawia się w spojrzeniu, w muśnięciu ręką dłoni ukochanej osoby. Nie trzeba nic mówić. Jest to coś tak abstrakcyjnego, że im bardziej próbujesz przelać to na papier, tym mniej w to wierzysz. Chciałem odtworzyć na ekranie tę szczerość, emocje, które sprawiają, że obraz zaczyna mówić sam za siebie. W czasie pracy nad filmem okazało się, że mam niezwykłe szczęście, ponieważ między Virginie a Pierre'em zawiązała się prawdziwa, przyjacielska więź. Ich wzajemna sympatia jest odczuwalna na ekranie. On patrzy na nią z taką miłością i czystością, że ona w końcu otwiera się na tę relację. Wystarczy jedno spojrzenie.
Co powiesz o Virginie Efira?
- Jesteśmy z Virginie w tym samym wieku i w wielu sprawach mamy bardzo podobny gust. Natychmiast się dogadaliśmy. Dużo razem pracowaliśmy nad bohaterką, jaką miała stworzyć, zastanawiając się, co Virginie może wnieść w postać Alice, jak ją uwiarygodnić. Virginie jest aktorką wyjątkową, bardzo dużo z siebie daje i nie boi się ryzyka. To była bardzo udana współpraca oparta na rozmowach i zaufaniu.
A Pierre Niney?
- Szukając aktora do roli Balthazara, przyjrzeliśmy się chyba setce młodych chłopców. A potem pojawił się Pierre i wszystko stało się jasne. To ładny i czarujący chłopak - delikatny i pewny siebie równocześnie, bardzo ludzki i rozczulający. Był w doskonałym wieku, aby zagrać tę rolę. Miał już w sobie pewną dojrzałość, niezbędną do uwiarygodnienia całej historii. Między nim a Virginie wywiązała się prawdziwa więź, porozumienie, które widać na ekranie.
Jakie były Twoje decyzje w zakresie samej reżyserii?
- Starałem się opowiedzieć tę historię w sposób jak najbardziej klasyczny. Myślę, że tego rodzaju film wymaga pięknego, kinowego obrazu, który od razu wzbudzi emocje widza. Za to kiedy fabuła już się zawiąże, trzeba zadbać o realizm bohaterów. Chodzi o to, by widz chciał śledzić ich losy. Obecnie większość filmów powstaje w technologii cyfrowej, ale ja zdecydowałem się na taśmę 35 mm, czyli format anamorficzny. To dawało pewność, że powstanie naprawdę piękny obraz. Jest to stara technologia, którą stosowano w latach 50-tych. Jest dość ciężka w obsłudze i ma swoje ograniczenia, ale uzyskany w tym formacie obraz wydaje się magiczny, prawie nierealny.
Twoje fascynacje kinematograficzne?
- Za świetnie napisane uważam "Notting Hill" i "Dziewczynę moich koszmarów" braci Farrelly. Sposób, w jaki Farrelly'owie budują strukturę filmu, stanowił dla mnie inspirację przy tworzeniu historii, którą sam chciałem opowiedzieć. Jeśli chodzi o metodę filmowania, o odbiór wizualny, to absolutnym ideałem jest dla mnie "Magnolia" Paula Thomasa Andersona. Mamy tu bardzo elegancki obraz, jak w świecie mody. Właśnie czegoś takiego szukałem dla swojego filmu.
Jaka anegdota z planu filmowego najbardziej zapadła Ci w pamięć?
- Pięć szalonych dni spędzonych na planie filmowym w Brazylii! Wyjechaliśmy w ograniczonym składzie, aby w najniebezpieczniejszej na świecie faweli Rocinha filmować sceny z Virginie ubraną w eleganckie kreacje haute couture. Po kilku minutach mieszkańcy faweli zaczęli nam się dziwnie przyglądać, otaczać nas coraz ciaśniej. Wcześniej nikt nigdy nie przyjeżdżał tam, żeby kręcić film! Na szczęście wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi, a w dodatku z pięknymi zdjęciami.
Z czego jesteś najbardziej dumny?
- Moją największą dumą są aktorzy. Uwielbiam pracować z różnorodnymi aktorami, łączyć ze sobą różne światy. To bardzo zabawne. Virginie przyszła do nas z telewizji, Pierre - z Comédie Française, HPG - z porno, a Charles Berling... z innej planety! I wszyscy z pełną pasją zaangażowali się w pracę nad filmem, który narodził się w mojej głowie. To było dla mnie naprawdę niezwykłe w takim zupełnie zwyczajnym, ludzkim wymiarze! Bardzo też się cieszę, że nie ugiąłem się i nie nakręciłem filmu w technologii cyfrowej, tylko taśmą 35 mm w formacie an amorficznym. Mimo wszelkich komplikacji, jakie taki wybór za sobą pociągał. Jest to rozwiązanie drogie, wymagające więcej światła, ale uzyskany efekt nie ma sobie równych.
FILMOGRAFIA:
2008 - THE EYE (Oko) - wyreżyserowany wspólnie z Xavierem Palud
2006 - ILS - wyreżyserowany wspólnie z Xavierem Palud