Reklama

"Marlena": WYWIAD Z REŻYSEREM JOSEPHEM VILSMAIEREM

Gdzie natknął się Pan na projekt filmu "Marlena"?

Pewnego dnia zadzwoniły do mnie K.T. i J.L.K.. To, że przyszły z tym projektem właśnie do mnie, ma z pewnością coś wspólnego z moim ostatnim filmem, czyli "Comedian Harmonists". Do zrobienia filmu o tamtych czasach niezbędny jest pewien zmysł, który pozwala nam stwierdzić, jak wyglądała rzeczywistość tamtych czasów lub względnie, jak mogła wyglądać. Poza tym, moja przewaga nad wieloma innymi reżyserami polega na tym, że sam jestem dzieckiem wojny.


Czy to prawda, że miał Pan okazję spotkać Marlenę Dietrich?

Reklama

To był koniec lat 60. i początki mojej pracy zawodowej. Pracowałem dla Bawarii i tam też usłyszałem wiadomość, że ma wystąpić. Zakradłem się do pilnie strzeżonej hali i zobaczyłem ją na własne oczy. Widziałem, jak ludzie zmieniali swe zachowanie na sam widok diwy.


W jaki sposób przygotowywał się Pan do filmu "Marlena"? Czy obejrzał Pan wszystkie filmy z udziałem wielkiej aktorki?

Niektóre z nich. Przeczytałem też wszystkie biografie artystki. To niesamowite, jak wiele w nich sprzeczności na jej temat. Jednak i tak można na ich podstawie stworzyć sobie obraz Dietrich. Była bardzo profesjonalna i wręcz obsesyjnie zdyscyplinowana. Pewnego razu zgodziła się stać bez ruchu osiem godzin, po to, by każda perła na jej sukience była w idealnym miejscu. Zresztą już sam fakt, że na ostatnie dziesięć lat życia zamknęła się dobrowolnie w mieszkaniu, tak by nie zniszczyć mitu z nią związanego, dowodzi jej wewnętrznej siły.


Jakie znaczenie ma dla nas dzisiaj ta postać Pana zdaniem?

Była z pewnością jedyną niemiecką gwiazdą dwudziestego wieku. Nie było jej równych. Niektórzy mają jej za złe, że nie wróciła do Niemiec. Nie była politykiem, ale czuła co jest winna Niemcom, a co nazistom. W jednym ze swoich listów Marlena napisała, że czuje się już Amerykanką i nie ma nic wspólnego ze swoją dawną ojczyzną. Z drugiej strony proszę sobie wyobrazić, ile odwagi musiała pociągać za sobą decyzja, by w 1937 roku jechać do Austrii i tam przyjąć ludzi z Ministerstwa Kultury Trzeciej Rzeszy. To była niewiarygodnie silna osobowość.


Siła filmu w bardzo dużym stopniu zależy od odtwórczyni głównej roli, czyli Katji Flint.

Tak, bezwzględnie. Katja była codziennie obecna na planie. Od samego początku powstało między nami pewnego rodzaju podświadome porozumienie, tak więc później nie musieliśmy wymieniać zbyt wielu słów i omawiać poszczególnych scen. Czułem, że mam w niej wielkiego sojusznika i myślę, że ona miała podobne odczucia. Gdy w czasie zdjęć dochodziło do nieporozumień między mną a innymi aktorami, wiedziałem, że prędzej, czy później razem będziemy je rozwiązywać.


Znaczna część zdjęć przebiegała w Los Angeles.

Kręciliśmy tam przez około trzy tygodnie. Przywieźliśmy ze sobą czterdziestoosobową ekipę z Niemiec, do której na miejscu dołączyło około trzydziestu Amerykanów. Współpraca układała się rewelacyjnie, znacznie lepiej niż to sobie wyobrażałem. Zauważyłem u Amerykanów tendencję do perfekcjonizmu. Na przykład mieliśmy na planie stary samochód z epoki i człowieka, który dbał o jego wygląd. Bez przerwy go czyścił i polerował, i to z taką gorliwością, że aż musiałem go raz powstrzymać, mówiąc: "Zostaw, przecież auto może raz być brudne."


Jak się Pan czuł, gdy pozwolono na zdjęcia w legendarnych studiach wytwórni Paramount?

Myślę, że jesteśmy pierwszą niemiecką ekipą, która tam pracowała. Na sam dźwięk nazwiska Marleny otwierały się przed nami wszystkie drzwi i bramy. Kręciliśmy w weekend, a oni specjalnie dla nas usunęli sprzed hali 50 przyczep, które stały na zewnątrz. W innej hali natomiast stał sprzęt wart tyle, co cały nasz film. W Hollywood wszystko jest większe, bardziej profesjonalne i bardziej emocjonujące niż u nas. Czasem czuliśmy się jak mrówki w otoczeniu ogromnych chrząszczy


Jaką cześć zdjęć kręciliście Państwo w oryginalnej scenerii, a jaką w specjalnie zbudowanych planach zdjęciowych?

Myślę, że pół na pół. Najlepiej obrazuje to przykład hollywoodzkiej willi Marleny. Zdjęcia we wnętrzach kręciliśmy w studiach Babelsberg, a ujęcia na zewnątrz powstały w Los Angeles. Pasują do siebie idealnie. Zbudowaliśmy także berlińskie mieszkanie Marleny, tym razem w Bawarii. Lokalne muzeum w austriackim Gaschurn posłużyło nam jako domek w górach. A sceny wojenne powstały na poligonie w Nordhein-Westfalen, blisko granicy belgijskiej.


Pracując nad "Marleną" sprawował Pan potrójną rolę: producenta, reżysera i operatora.

Ja po prostu za bardzo kocham robienie zdjęć, żebym miał z tego zrezygnować. Przy "Marlenie" musiałem poświęcać o wiele więcej uwagi aktorom, ale nie dałem sobie odebrać radości bezpośredniej pracy z kamerą. Sprawia mi ona strasznie dużo przyjemności, a poza tym, dzięki niej wpadam czasem na pomysły, których nie ma w scenariuszu.


Gdy 9 marca 2000 odbędzie się światowa premiera filmu "Marlena" wszyscy będą mogli ocenić, czy zdołał Pan przywołać mit Dietrich. Czy czuje Pan presję?

Staram się zawsze nie nabierać zbyt wielkich oczekiwań, gdyż wiem, jak trudno jest zrobić dobry film. Mogę jedynie mieć nadzieję, że udało mi się trafić do serca widzów. Jestem kinomanem, jak wielu innych i nie marudzę zbytnio oglądając filmy. Nie przeprowadzam intelektualnej analizy wszystkich scen, by dojść do ogólnego wyniku. Każdy film, nawet mój własny, oddziałuje na mnie, jak na każdego innego człowieka.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Marlena
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy