"Maraton tańca": WYWIAD Z MAGDALENĄ ŁAZARKIEWICZ
- "Maraton tańca" - ten tytuł jednoznacznie nawiązuje do głośnego filmu z czasów Wielkiego Kryzysu, "Czyż nie dobija się koni?" Sidneya Pollacka...
- Owszem, to w jakimś stopniu było naszą inspiracją, nawet jedna ze scen jest cytatem z tamtego filmu. Jednak nasz "Maraton tańca" to kompletnie inny świat, inna opowieść, inni bohaterowie. Pollack postawił na czysty realizm, jego film ma jednego, ściśle kreślonego pierwszoplanowego bohatera. U nas bohater jest zbiorowy, ważne jest też tło - prowincja pokazana bez nostalgii, ostro, choć nie tak jak w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Gdybym miała wskazać filmowe odniesienia, powołałabym się na doświadczenia kina czeskiego. To tam patrzy się na prowincję z pewną czułością, choć bez rozczulania się, ale też bez podkreślania wyższości ludzi z wielkich miast, co w polskich filmach niestety się zdarza.
- Co zadecydowało, że podjęła się pani realizacji "Maratonu tańca"?
- Kiedy ktoś nie robił filmu tak długo jak ja, nie jest łatwo taki powód znaleźć. W tym przypadku powody były różne, w tym jeden bardzo osobisty: była to dla mnie swoista autoterapia po traumie jaką była nagła śmierć mojego męża, Piotra oraz producentki filmu Ani Iwaszkiewicz. "Maraton tańca" jest im zadedykowany. Robienie filmów traktuję bardzo poważnie i być może dlatego tak często przytrafia mi się ich nierobienie. Bardzo chciałam wrócić za kamerę, ale jednocześnie nie chciałam być pod presją poczucia, że to, co robię ma rozwiązać wszystkie problemy tego świata. Dlatego zdecydowałam się na film lżejszego kalibru, niestroniącego od komediowego widzenia. Marzyłam, żeby nakręcić coś pogodnego, na przekór mojemu samopoczuciu. To Billy Wilder powiedział, że tylko ludzie, którzy przeżywają jakieś smutki i tragedie, potrafią zrobić komedię. Czułam, że jestem gotowa. Kiedyś czytałam reportaż w "Gazecie Wyborczej" o grupie cwaniaczków, którzy jeździli po Polsce i w małych miasteczkach dotkniętych bezrobociem organizowali takie imprezy, żerując na ludzkiej biedzie. Wydało mi się to ciekawym tematem, ale w trakcie pracy nad scenariuszem pomysł mocno ewoluował.
- Czy zna pani polska prowincję?
- Znam dobrze te realia, dużo podróżuję po kraju. Jako dziecko jeździłam na wieś do rodziny mojej matki, okazją do obserwacji tych środowisk, ludzi żyjących na tzw. prowincji było też wejście w rodzinę mojego męża, Piotra Łazarkiewicza. Dlatego tak bardzo staraliśmy się uniknąć paternalistycznego stosunku do naszych bohaterów. Zamiast ich oceniać, staraliśmy się być blisko tych ludzi. Zaprosiliśmy do współpracy mieszkańców miasteczka, gdzie kręciliśmy zdjęcia. Niektórzy statystowali, inni udzielili gościny ekipie i aktorom, o nasz catering dbał ksiądz i sztab miejscowych kucharek. To wszystko zaowocowało niezwykłym doświadczeniem. Obiecaliśmy im, że będą pierwszymi widzami naszego filmu i pojechaliśmy tam z gotową kopią, by wyświetlić ją na rynku, tam gdzie kręciliśmy zdjęcia. Dla tych ludzi, ale i dla nas, to było przeżycie jak z filmu "Cinema Paradiso" Giuseppe Tornatore: świat filmowej magii przeniknął się ze światem realnym.
- Skąd się wziął w waszej opowieści element baśniowości?
- Myślę, że w dzisiejszych czasach sam realizm to za mało. Dzisiaj realizm to telewizja, zresztą zewsząd jesteśmy bombardowani przekazami z różnych stron świata. Nadmiar bodźców utrudnia stworzenie syntezy, stąd decyzja sięgnięcia po akcent baśniowy. Są różne sposoby ucieczki od tego, że tak powiem, wulgarnego realizmu - choćby narracja alinearna, ja wybrałam ten magiczny nawias, najbardziej przystający do naszej opowieści.
- Ten film tylko pozornie był prosty w realizacji...
- W rzeczywistości poziom trudności realizacyjnych był maksymalny. Jedność czasu i miejsca (akcja filmu toczy się w ciągu 24 godzin). Z dala od Warszawy, z mnóstwem scen zbiorowych, do których trzeba było ściągnąć w jednym terminie wszystkich aktorów. Do tego film kręcony w plenerze, z udziałem naturszczyków, z sześcioma dniami nocnych zdjęć, z czego trzy wymagały polewania wodą, a temperatura - w październiku - była już bliska zeru. Do tego założyliśmy sobie, że ten zbiorowy bohater będzie się skladał z różniących się indywidualności. I to się udało: każda z tych postaci zachowała własną wyrazistość, daje się zapamiętać, choć nadal pozostaje częścią zbiorowości.
- Przyzwyczailiśmy się, że filmy kręcone na Dolnym Śląsku nie niosą nadziei - w przeciwieństwie do "Maratonu tańca".
- Dolny Śląsk ma w sobie jakąś magię - w krajobrazie, w architekturze tych małych miasteczek, w ludziach, którzy stawiają czoło wszelkim przeciwnościom, a w planie biograficznym jest miejscem pochodzenia Piotra, w które przez lata mnie wtajemniczał.
To jest prawda, że filmy kręcone na Dolnym Śląsku opowiadają przeważnie o ludzkich dramatach. Ale ja mam za sobą osobistą tragedię, moje spojrzenie na życie, na ludzi zmieniło się. Poczułam głęboką potrzebę zwrócenia tego, co otrzymałam od innych - tej dawki dobrej energii, wsparcia, miłości i pomocy, jakiej doświadczyłam w chwili odejścia Piotra. Ten film jest formą spłacenia długu. A poza tym myślę, że generalnie dobra na świecie jest więcej niż zła, tyle że jest mniej fotogeniczne. Zło jest ciekawsze, bardziej drapieżne, lepiej się sprzedaje. Ale we mnie jest dość przekory, by zrobić film pogodny - pełny dramatyzmu, ale taki który pozwoli wyjść z kina z ładunkiem pozytywnej energii i dobrym samopoczuciem. To trudne do osiągnięcia, ale czemu nie spróbować? Zwłaszcza jeśli wokół ma się takich wypróbowanych współpracowników jak operator Wojtek Todorow, współscenarzysta Maciek Kowalewski, scenografowie Kasia Sobańska i Marcel Sławiński, montażysta Rafał Listopad, kierownik produkcji Sylwek Banaszkiewicz czy kostiumografka Dorota Roqueplo. No i takich wyrazistych aktorów, którzy pokazali autentyzm swoich bohaterów. Bardzo im wszystkim dziękuję!