Reklama

"Mansfield Park": REALIZACJA

Nie da się ukryć, że o powstaniu "Mansfield Park" tak naprawdę zadecydowały dwie osoby: Harvey Weinstein i Patricia Rozema. Weinstein, jeden z najpotężniejszych ludzi w Hollywood, od dawna nosił się z zamiarem zrealizowania jakiegoś tekstu Jane Austen. Jego wybór padł na "Mansfield Park", jedną z najbardziej lubianych powieści pisarki. Pozostawało tylko pytanie, kto podejmie się konfrontacji z "archaicznym" tekstem, nie zatracając jego ducha i równocześnie wprowadzając "nowoczesne" akcenty, tak, żeby film nie przepadł w kinach. Weinstein od samego początku na stołku reżysera widział Rozemę, ta jednak długo nie chciała się zgodzić. Jak sama mówi - "Wcześniej oglądałam kilka ekranizacji prozy Austen, ale nie przypadły mi one do gustu. Nie podobała mi się zwłaszcza ich ckliwość, która tak naprawdę jest praktycznie nieobecna w książkowych pierwowzorach. Poza tym, nie chciałam robić filmu na podstawie cudzego scenariusza". Dopiero, kiedy Weinstein zagwarantował Rozemie całkowitą dowolność i zgodził się, żeby to ona napisała scenariusz i zajęła się castingiem, projekt ruszył pełną parą.

Reklama


Znana ze swojego niekonwencjonalnego spojrzenia na świat i oryginalności, Rozema postanowiła wprowadzić do swojego scenariusza kilka nowych wątków, które w powieści nie pojawiają się w ogóle, lub są tylko lekko zasygnalizowane. Skupiła się m.in. na sytuacji niewolników i podejściu Fanny do tego problemu. "Stało się tak dlatego, że Fanny też jest przecież w pewnym sensie niewolnicą. Niewolnicą własnej płci i statusu społecznego" - mówi reżyserka. Dlatego w "Mansfield Park" pojawia się kilka mrocznych sekwencji, które, jak dotąd, były nie do pomyślenia dla entuzjastów prozy Austen (delikatnie zasugerowano nawet wątek lesbijski!). Mimo tych innowacji, Rozema podkreśla, że jej film to wciąż "klasyczna love story".

Podczas pisania scenariusza, dużym problemem okazało się stworzenie dobrych dialogów. Aby wypadły one całkowicie naturalnie i równocześnie nie straciły swojego "archaicznego" sznytu, Rozema pisała je najpierw nowoczesną angielszczyzną, a dopiero później "przekładała" to, co powstało na język, jakim posługiwała się Austen (w tym celu musiała dokładnie przestudiować prawie cały dorobek literacki pisarki). "Chodziło o to, żeby zachować ten sam styl wypowiedzi, nawet jeżeli w scenariuszu pojawiały się wątki nieobecne w powieści. Ostatecznie, moja wersja tej historii jest bardziej mroczna niż pierwowzór i zapewne wielu fanów Austen uzna mnie za heretyczkę. Równocześnie mam nadzieję, że ci, którzy naprawdę rozumieją twórczość tej wielkiej pisarki, nie wyklną mnie i zaakceptują mój film".


"Mansfield Park" to wspaniały przykład, oryginalnego i nie podążającego za modami kina, którego tak bardzo brakuje dzisiaj na ekranach. Reżyserce udała się rzecz niezwykła: przy stosunkowo niskim budżecie, Rozema wyczarowała na ekranie wspaniałą wizję dawnej Anglii, z całym jej przepychem, pięknymi kostiumami i wystawnymi rezydencjami, ale także biedą i mrocznymi zaułkami. Dzięki jej znakomitemu wyczucia kina, ta prosta historia od samego początku nabiera blasku. Już po kilkunastu minutach po rozpoczęciu, zaczynamy bezwiednie "kibicować" Fanny i cały czas, aż do końca projekcji przejmujemy się losem bohaterów. Wielka w tym zasługa także młodych aktorów z wyczuciem prowadzonych przez Rozemę. Utalentowana Frances O'Connor udowadnia, że przyszłość kina stanie również jej udziałem, o klasę przewyższając histeryczną i zmanierowaną Kate Winslet z "Rozważnej i romantycznej". Również Johnny Lee Miller, zazwyczaj występujący w raczej "nowoczesnym" repertuarze bezbłędnie odnajduje się w konwencji. "Jest to piękny i inteligentny film, który uświadamia nam, jak wyglądało życie jeszcze sto lat temu i równocześnie przynosi nadzieję" - napisał po premierze jeden z amerykańskich krytyków. Nic dodać, nic ująć.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Mansfield Park
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy