Reklama

"Koyaanisqatsi": GŁOSY PRASY

"Koyaanisqatsi", choć jest filmem pozbawionym aktorów, dialogów i wyraźnej fabuły, oddziałuje na widza na tak wielu poziomach, że z pewnością mógłby zainteresować masową publiczność. Wprawdzie obraz ten może wydawać się wzniosły, jednak nie daje się wcisnąć w szufladkę kina "artystycznego", jako że jego doskonałość przemawia także do zwykłych widzów.

Sama muzyka do filmu, napisana przez Philipa Glassa, to wyjątkowe osiągnięcie. Uderzająca i pełna emocji, zrealizowana tak wspaniale, że stapia się z obrazem w idealną całość, zawsze potęguje wrażenie, nigdy zaś nie odwraca uwagi, ani nie wysuwa się na pierwszy plan. Zespolenie muzyki Glassa z wyobraźnią wizualną operatora, Rona Fricke, przełożoną na 35 mm to błogosławieństwo dla kinematografii i wyznaczenie jej granic na nowo.

Reklama

Częste użycie efektownych przyspieszonych sekwencji, które służy ukazaniu szaleńczego tempa, jakim pędzi nowoczesne społeczeństwo, daje fascynujące rezultaty, przykuwa uwagę, a czasem wprowadza elementy humorystyczne. Ujęcia Doliny Monumentów zapierają dech w piersiach. To samo można powiedzieć o przyspieszonych, lotniczych ujęciach chmur, które przetaczają się przez niebo niczym wzburzone morza.

Tom Gilbert, THE HOLLYWOOD REPORTER

"Koyaanisqatsi" porywa prawie natychmiast i trzyma w napięciu przez trwające mgnienie oka 87 minut. Potem zaś obrazy z filmu pojawiają się w myślach przez wiele dni, wiele tygodni, dorównujące potęgą dowolnym efektom wizualnym, które w ostatnich latach widzieliśmy dzięki nowoczesnym technologiom.

Film ten jednak nie posiada fabuły w jej tradycyjnym rozumieniu, zamiast tego płynie jak rwący potok przez krajobrazy Ameryki. Na początku cicho zgłębia otoczenie w Dolinie Monumentów, potem wielkimi skokami wzbija się ku atmosferze i widzimy pierwszą ze wspaniałych sekwencji w przyspieszonym tempie, które są znakiem rozpoznawczym filmu. Sądzę, że nigdy nie zapomnę widoku gęstych, skłębionych chmur szalejących po niebie jak wzburzony ocean uderzający o niewidzialny brzeg.

Merrill Schindler, LOS ANGELES MAGAZINE

Jest jakiś element horroru w tych przyspieszonych zdjęć burz i stratosfery, gdzie chmury przypominają wrzące mleko pełne dziwnych pulsujących serc. Świt i zmierzch przemykają w mgnieniu migawki kamery, a cienie snują się po lądzie jak zwiewne zasłony. Dostrzegamy oznaki ludzkiej inwazji w tęczowych pasach sadów i pól, a pierwszych ludzi spotykamy, gdy ci opalają się obok wielkich kulistych tygli przypominających betonowe jądra.

Potem zaś oglądamy widoki, jakich Leonardo czy Szekspir nigdy nie poznali, miraże i iluzje, które uchwycić może tylko kamera. Odrzutowiec drżący w fali gorąca. Szklane budowle nagrobne w nieskończoność przeglądają się w swoich odbiciach. Samochody pędzą po wielopasmowych autostradach, nocą, z reflektorami zamiast oczu, suną i rzucają się jak oszalałe świetliki. Być może Marsjanie monitorują w ten sposób nasze miasta i uważają je za ogromne flippery.

Alan Brien, NEW STATESMAN

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Koyaanisqatsi
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy