Reklama

"Joe Strummer - niepisana przyszłość": REŻYSER O FILMIE

Dla mnie Joe Strummer - niezależnie od statusu rock'n'rollowej wielkości - był filozofem. Naprawdę przesączał życie i czasy, w których żyliśmy przez właściwy tylko sobie głęboki myślowy filtr. To, co mówił i jak myślał, dotyczyło przede wszystkim natury ludzkiej i wolności. To były jego dwa wielkie tematy, które poruszał i jako tekściarz, i w prywatnych rozmowach. To wielkie sprawy, które dziś często zamiata się pod dywan i nie chce się o nich ani myśleć, ani pamiętać. Często mawiał do mnie: "Wiesz, Julien, myślenie to dla mnie powód do tego, aby każdego dnia podnieść tyłek z łóżka". I miał rację. Póki dane jest nam życie - powinniśmy myśleć.

Reklama

Zdecydowałem się zrobić film o Strummerze właśnie dlatego, że to był świetny, myślący facet. Z jednej strony mój film opowiada o stracie, z drugiej jednak upamiętnia Joego i to, z czym się utożsamiał. Joe był buntownikiem, awanturnikiem. Ale z gatunku tych, którzy najpierw wszystko dokładnie sobie przemyśliwują, a później dopiero łamią zasady. Joe kochał łamać zasady? Ale łamał je wtedy, gdy uznał, że to ma sens i służy czemuś istotnemu. W jego naturze leżała sprzeczność i kluczową sprawą dla mnie jako reżysera było ukazanie tej sprzeczności w filmie.

Nigdy wcześniej nie kręciłem filmu o przyjacielu. Dlatego czułem się bardzo odpowiedzialny. Na różnych etapach powstawania dokumentu pytałem siebie: "co chcesz dać nieżyjącemu przyjacielowi, próbując zrobić o nim film?". To było ważne, bo kręcąc film, nagrywasz godziny materiału, przygotowując dokumentację, zbierasz masę materiału, a potem dokonujesz selekcji. To naturalne. Dlatego musisz być w 100% pewien tego, czego chcesz, co wycinasz, co zachowujesz. I tego, czy naprawdę wycinasz to, co złe, a zostawiasz to, co dobre. Inne powody w filmie dokumentalnym nie mogą decydować. Kombinacji mogą być miliony, bo przecież ludzkie życie mogłoby złożyć się na milion filmów. I Joe... jego życie, myśli także. Joe kolekcjonował różne rzeczy. Jego życie zostało przez niego "skolekcjonowane" w plastikowych torbach pełnych post-itów, zdjęć, pocztówek, kartek papieru zapisanego cytatami i jego słowami. Zdecydowanie zostawił po sobie niemałą spuściznę. Nic dziwnego. Już od najmłodszych lat tworzył, a że ciągle poprawiał, zmieniał, to zachowywał w swoich archiwach papiery z różnymi wersjami, notatkami, zapiskami. W czasie naszej pracy przekopywaliśmy się przez te materiały. Robiliśmy to sumiennie, by dzięki temu zbliżyć się do niego i nakręcić jak najprawdziwszą historię.

Zabawne, że urodziłem się w tym samym roku co Joe - mieliśmy dzięki temu wiele wspólnych doświadczeń pokoleniowych, przeżyć, chwil. Obaj spędziliśmy lata 60., mieszkając w Londynie. Obu nas to ukształtowało. Potem był okres hippisowania i Glastonbury w 1971 roku. Potem chwila spokoju, powrót do Londynu no i najważniejsze? początek ery punka. Wiele decyzji, które podejmował Joe, ja także podejmowałem w tym czasie. Element autobiografii ułatwił mi znacznie kręcenie filmu, bo doskonale czułem wspólny nam klimat czasów i wydarzeń.

Przy kręceniu filmu także bardzo nam pomogła spuścizna pozostawiona przez Joego i bliscy mu ludzie, którzy przyjaźnili się z nim, prowadzili poważne rozmowy, bywali na organizowanych przez niego ogniskach i chcieli podzielić się z nami swoimi wspomnieniami, przemyśleniami i uczuciami. W filmie umieściłem znalezione zdjęcia i wypowiedzi archiwalne, które powstały w czasie istnienia The Clash, głównie na początku działalności grupy. To powinno być dla widzów zaskakujące i szalenie interesujące. Magiczne powinno być też oglądanie przypadkowych, ale bardzo intymnych momentów z życia Joego, np. jak bawi się ze swoim bratem. To ważne momenty w filmie.

Na samym początku istnienia The Clash, w 1976 roku, próbowałem nakręcić film o kapeli. Ale zacząłem się w tym czasie przyglądać poczynaniom Sex Pistols, podróżowałem z nimi i zaprzyjaźniłem się. Tak mnie to pochłonęło, że straciłem kontakt z chłopakami z The Clash. Później, przez jakieś 20 lat, trudno było nam nawiązać kontakt. Mimo tego, że zawsze kochałem ten zespół, podziwiałem ich muzykę i byłem pod wrażeniem tego, czego dokonali, nie mogłem się do nich na nowo zbliżyć, bo Joe trzymał dystans. Dlatego byłem naprawdę zszokowany, gdy dziesięć lat temu Joe stanął przed bramą mojego ogrodu. Szukał kogoś mieszkającego w Somerset i przypadkiem wpadł na mnie. Obaj byliśmy zaskoczeni. Zaprosiłem go wtedy do siebie, rozpaliliśmy wieczorową porą wspaniałe ognisko. On uwielbiał siedzieć przy ogniu i gadać, więc to było ognisko specjalnie dla niego. Próbowaliśmy wtedy unieść gorącym powietrzem balon, który konstruowałem. To był niesamowity wieczór. Od tego momentu zaczęła się między nami tworzyć silna więź. Zaprzyjaźniliśmy się i ta przyjaźń trwała aż do jego śmierci.

materiały dystrybutora
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy