"Jeździec wielorybów": O REALIZACJI
Niki Caro nosi w portfelu fotografię młodej kobiety, która stoi w promieniach zachodzącego słońca na wielkim, nieruchomym wielorybie, gdzieś na odległej wysepce Pacyfiku. To doskonała metafora dla zuchwałej, ale jednocześnie wzbudzającej niepokój podróży w nieznane. Zwłaszcza, że na wielorybie stoi Caro we własnej osobie i to w dniu w którym przyjęła propozycję reżyserowania filmu „Jeździec wielorybów”. Krótko po tym, jak podjęła się tego zadania usłyszała, że na plaży niedaleko jej domu leży martwy wieloryb. „Przez cały czas produkcji, prześladowały nas wyrzucone na plażę zwierzęta”, wyjaśnia Niki. „W dniu, w którym ogłosiliśmy, że rozpoczynamy pracę nad filmem, dwa wieloryby wpłynęły do zatoki (w Auckland), zawróciły dwa razy i odpłynęły. Wszyscy towarzyszący nam Maorysi uznali, że to błogosławieństwo. Kiedy tak siedzę w kuchni, w moim domu w Auckland i patrzę na tę fotografię, zawsze jestem pod wrażeniem”.
Zanim poproszono Niki o ostateczne poprawki do scenariusza, film ponad dekadę leżał cierpliwie na stole projektowym, oczekując na odpowiedni moment dla jego realizacji. Gdy „Jeździec wielorybów” w końcu trafił na ekrany kin, wyświetlano go ponad 19 tygodni w Nowej Zelandii. Wynik ten palmę pierwszeństwa oddaje tylko innej nowozelandzkiej produkcji „Once Were Warriors”. W Australii „Jeździec” odniósł jeszcze większy sukces i jest obecnie najbardziej kasowym filmem w historii nowozelandzkiej kinematografii. Aż trudno uwierzyć, że przez tyle lat adaptacja powieści autorstwa bardzo popularnego maoryskiego pisarza Witi Ihimaera borykała się z tyloma przeszkodami zwłaszcza, że powieść „Jeździec wielorybów” znalazła się w kanonie obowiązkowych lektur szkolnych dla nowozelandzkiej młodzieży na długo zanim film ujrzał światło dzienne. Teraz, gdy Niki Caro pławi się w blasku nagród, uważa ona, że film „czekał, aż świat będzie gotowy na jego nadejście”.
Niki nie jest aż tak zaskoczona obrotem sprawy, ani nie odczuwa przesadnej satysfakcji, która czasami okazuje się fałszywym doradcą. Filmowcom bardzo często uderza do głowy woda sodowa, gdy po odniesionym sukcesie w kinie niezależnym, przyjmują projekty należące do głównego nurtu kinematografii. Nagle ludzie, z którymi wcześniej łatwo było nawiązać kontakt, zamieniają się w nieznośne divy tylko dlatego, że otrzymali nagrodę na festiwalu, lub podpisali suty kontrakt z dystrybutorem. Takie zjawisko określa się w tej branży „efektem Sundance” od nazwy festiwalu kina niezależnego. Niki jako Nowozelandka ma inne spojrzenie na „kosmos”: ona naprawdę wierzy, że to film jest autorem swojego sukcesu i w jakiś sposób sam przebił się na szczyt.
Kultura Maorysów w niesamowity sposób zintegrowała się z życiem całego narodu Nowej Zelandii. „To naprawdę jedyna rdzenna ludność na świecie, która zdołała narzucić swoją kulturę kolonizatorom”- wyjaśnia Caro. Reżyserując film, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak duża odpowiedzialność na niej ciąży. Będąc (paheka) (białym człowiekiem), musiała przedstawić kulturę Maorysów w odpowiedni sposób. Zaczęła uczyć się języka, by - jak zbyt skromnie przyznaje - chociaż opanować właściwą wymowę. „Uważałam, że wymaga tego ode mnie choćby szacunek dla tych ludzi.”
Powieść „Jeździec wielorybów” ma ciekawą historię. Ihimaera, zanim został profesorem literatury Maorysów na Uniwersytecie Auckland, był konsulem w Nowym Jorku. Pewnego dnia ujrzał ze swego biura wieloryba, który płynął w górę rzeki Hudson. Wieloryb przypomniał mu o rodzinnych stronach. Krótko po tym zdarzeniu zabrał córki na film „Indiana Jones”. Usłyszał później, że filmowi bohaterowie najczęściej są mężczyznami, i to wcale nie jest w porządku. Tak właśnie narodził się mit paikei.
Na festiwalach międzynarodowych „Jeździec wielorybów” okazał się prawdziwą sensacją, zdobywając nagrody widzów na tak różnych imprezach jak festiwale w Sundance, Toronto, Rotterdamie i w San Francisco.
Zaskakujące jest to, że zazwyczaj nagrody widzów wędrują do niezbyt wymagających, pogodnych produkcji. Choć „Jeździec wielorybów” (scenariusz i reżyseria Niki Caro, na podstawie powieści Witi Ihimaera) ma w sobie wiele ciepła i kończy się tak, że widzowie otwierają oczy ze zdumienia, jest także ważnym filmem, który niesie w sobie wielki ładunek emocjonalny. I gdy w pewnym momencie wydaje się, że obraz zejdzie z obranego kursu, wpadając w otchłań mitologii i wiary, okazuje się, że zabiera nas w zapierającą dech w piersiach podróż, aż do finałowej, niezapomnianej sceny podróży na wielorybie.