"Imperium Wilków": WYWIAD - CHRIS NAHON
Jak zaczęła się Pana przygoda z „Imperium Wilków”?
Po „Pocałunku smoka” potrzebowałem trochę czasu, żeby odnaleźć odpowiedni projekt – film sensacyjny z drugim dnem. Po kilku produkcjach francuskich i amerykańskich trafiłem na książkę, przysłaną przez wydawnictwo Albin Michel. Przeczytałem ją w ciągu 2 dni i cały czas w trakcie lektury wyobrażałem sobie akcję, znajdując w niej wszystkie poszukiwane przeze mnie elementy. To skomplikowany thriller o zawrotnym tempie. Gaumont było od początku bardzo zainteresowane współpracą. Nabycie praw do książki nastąpiło także bardzo szybko, pomimo dużej konkurencji.
Czym tłumaczy pan niezwykłą popularność powieści Jean-Christophe’a Grangé?
Trudno znaleźć autorów równie wyczulonych na ten gatunek i przejawiających tyle talentu. Sukces jego książek można porównać do efektu śnieżnej kuli. Najlepszym na to dowodem jest frekwencja „Purpurowych rzek”, które obejrzało niemal 3 miliony widzów we Francji.
Konstrukcja intrygi w „Imperium Wilków” nie należy do typowych.
Odchodzimy od konwencji, zrównując główną część intrygi z wątkami pobocznymi. Z klasycznego thrillera hollywoodzkiego zachowaliśmy natomiast moment kulminacyjny. Epilog jest w „Imperium Wilków” znacznie dłuższy niż w innych thrillerach.
W filmie można znaleźć elementy kina fantastycznego i science fiction. Czy takie było założenie?
Świadomie budowałem nastrój za pomocą światła i dźwięku, przez co pierwsza część filmu nosi ślady fantastyki. Lubię ten gatunek, choć do science fiction mam na ogół stosunek obojętny.
Jest to zaskakujące, bo chłodna, niemal kliniczna estetyka z początku filmu, przypomina właśnie scenerię kina science fiction.
Chodziło o stworzenie atmosfery, która w zestawieniu z prawdziwymi bohaterami trąci fałszem. Zastąpienie muzyki niepokojącym echem i pokazanie, że bohaterowie nie mają możliwości komunikowania się ze sobą także buduje u widza uczucie dyskomfortu. Te same motywy można znaleźć w „Gattaca – szok przyszłości” i innych filmach science fiction.
Dlaczego postanowił Pan obsadzić Jeana Reno w jednej z głównych ról?
Jest jedną z moich ulubionych postaci kina, od samego początku był moim kandydatem. obawiałem się tylko, czy ze względu na swoją ogromną popularność nie będzie się wahał przed zagraniem tak odstręczającej postaci jak Schiffer. Wyszedłem jednak z założenia, że siłą charakteru i sympatią, którą jak dotąd darzyła go publiczność, przekona do siebie widzów i tym razem.
Czy od początku chciał pan doprowadzić do metamorfozy Reno?
Tak, poprosiłem go nawet o założenie peruki, w której byłby zupełnie nierozpoznawalny. Chciałem zaproponować mu coś zupełnie innego, dać znak widzom, że nie mają do czynienia ze zwyczajnym występem Reno. Moim zadaniem jako reżysera jest zabieranie widza w egzotyczną podróż, a w przypadku „Imperium Wilków” pierwszym etapem tej podróży jest właśnie przemiana Jeana Reno. Dobre filmy rodzą się właśnie z ryzyka - w tym przypadku najwięcej ryzykowała gwiazda.
Skąd pomysł na tatuaże?
Pokazałem Reno zdjęcia więźniów, wytatuowanych od stóp do głów, aby pomóc w tworzeniu tej postaci. Z tatuażami zaczął przypominać twardziela. Jean błyskawicznie zrozumiał spójność wszystkich elementów charakterystyki jego bohatera.
Deszcz staje się w Pana filmie jednym z bohaterów...
W filmie cały czas pada deszcz. Tak jak inne postaci, woda dostaje się pod powierzchnię ziemi. To bardzo pomaga w budowaniu atmosfery filmu, choć koszt takiej operacji trudno zaakceptować producentowi filmu.
Porozmawiajmy o scenerii filmu. Oczywiście dekoracji tureckich nie kręciliście Państwo na przedmieściach Paryża...
Skądże! Udaliśmy się do Turcji w poszukiwaniu plenerów. Niestety góry, które zwiedziliśmy, nie nadawały się na tło do filmu, ale sfilmowaliśmy bardziej interesujące elementy tych krajobrazów. Wzbogaciły plenery Kapadocji, historycznej kolebki Szarych Wilków. W tej samej krainie kręciliśmy sceny we wnętrzach, konkretniej w sali nazywanej „Tysiącem kolumn”.
Czy były jakieś problemy?
Kilka problemów zrodziło się w trakcie współpracy z ekipą turecką, działającą zupełnie inaczej niż nasza. Wolę nawet nie wspominać o naciskach o charakterze polityczno-mafijnym... Często musieliśmy zmieniać scenariusz, kręcić sceny, które uważaliśmy za nieprzydatne, tylko po to, żeby uzyskać pozwolenie na kontynuowanie zdjęć. Przysyłano mi także pogróżki... Szare Wilki są bardzo wpływową organizacją, zamieszaną w ludobójstwo w Armenii, oraz w zamach na Papieża Jana Pawła II. Nikt nie był w stanie ich jak dotąd powstrzymać, nawet policja, w której zresztą pracują jej członkowie.
W wielu scenach, np. tej pod prysznicem, obraz w Pana filmie staje się symetryczny.
Zależało mi na podkreśleniu efektu lustrzanego odbicia. Zwierciadła ustawiono tak, aby sylwetka Anny uległa pomnożeniu w nieskończoność. Każde odbicie symbolizuje inną osobowość i inne koleje losu.
W początkowych sekwencjach film jest zupełnie pozbawiony muzyki.
Chciałem, żeby widz zanurzył się w uczuciu niepewności. Muzyka zazwyczaj towarzyszy widzowi i uspokaja go, bez niej zaczynamy słyszeć swój oddech i wchodzimy głębiej w historię. Tym samym efektem posłużył się Polański w „Lokatorze”. W miarę jak akcja nabiera rozpędu, film staje się bogatszy muzycznie.
Dlaczego powierzył Pan napisanie muzyki kilku nieznanym kompozytorom?
Było to moje podstawowe założenie, zarówno przy efektach specjalnych jak i ścieżce dźwiękowej. Film na tym wyraźnie skorzystał. Udało mi się przekonać paru kompozytorów do nagrania niektórych fragmentów w 5 różnych wersjach. W przypadku znanych twórców jest to nie do pomyślenia. A film zawiera 61 fragmentów muzycznych, z czego tylko 2 wykonuje prawdziwa gwiazda – Skin – eks-wokalistka Skunk Anansie.