Reklama

"Helikopter w ogniu": PLENERY

Pięćdziesiąt lat temu, gdy chciano nakręcić film w jakiejś egzotycznej scenerii, zazwyczaj budowano ją w hollywoodzkim studio. Obecnie to się zmieniło, gdy trzeba, to Paryż filmuje się w Paryżu, Tokio w Tokio, a Katmandu w Katmandu.

Niestety, pomysł sfilmowania Helikoptera w ogniu w Somalii pozostawał w sferze fantazji. Ten kraj, będący niegdyś celem wakacyjnych wycieczek bogatych Włochów, jest obecnie równie niebezpieczny i pogrążony w anarchii, jak miało to miejsce w 1993 roku. – Kiedy przeczytałem książkę pierwszy raz – wspomina Branko Lustig – powiedziałem Ridley’owi, że pojadę do Mogadiszu rozejrzeć się ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że nikt nie daje wiz na wyjazd do Somalii. Jedynym sposobem dostania się tam, jest podróż do Etiopii, gdzie można spróbować wynająć łódź. Nie można powiedzieć, by było to najwygodniejsze rozwiązanie.

Reklama

- Do Mogadiszu nie można pojechać – dodaje kierownik produkcji Arthur Max. – Miasto jest niebezpieczne, kontrolowane przez uzbrojonych członków grup paramilitarnych. Wiedzieliśmy, że nie możemy tam kręcić zdjęć. Dlatego zdecydowaliśmy się poszukać jakiegoś właściwego miejsca na obszarach śródziemnomorskich, w Izraelu, Jordanii, Egipcie, w południowej Hiszpanii, czy na terenach Afryki Północnej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Rabat i pobliskie miasto Sale, leżące na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Z materiałów dokumentalnych, do jakich mieliśmy dostęp – zdjęć i filmów – wynikało, że architektura i samo miejsce było najbardziej podobne do tego, co znajduje się w Mogadiszu. Mówi Ridley Scott – Sam film musieliśmy zrobić stosunkowo szybko, ponieważ prace rozpoczęliśmy w marcu, a miał on wejść na ekrany w grudniu tego samego roku. Cała sprawa polega po prostu na szybkim podejmowaniu decyzji. Kiedy pracowałem jeszcze nad Hannibalem, poprosiłem Branko i Arthura, by wyszukali odpowiednie plenery. Obejrzeliśmy zdjęcia, które przywieźli, i od razu zdecydowaliśmy się na Maroko. To się nazywa szybki start.

Branko Lustig pracował już przy innych filmach, kręconych w Maroku, na przykład przy Gladiatorze, do którego część scen kręcono w południowym, pustynnym mieście Ouarzazate (znanym również ostatnio jako „Pustynne Hollywood”). Miał więc dobrą orientację w marokańskiej branży filmowej i w ludziach, w niej działających. Wiele lat temu poznał i zaprzyjaźnił się ze znanym marokańskim reżyserem filmowym, Souheilem Ben Barką, który stoi obecnie na czele krajowej komisji filmowej, znanej jako CCM (Centre Cinematographique Marocaine). - Pan Ben Barka i gubernator Sale potwierdzili, że możemy filmować w wybranym przez nas rejonie, a kiedy Jerry i Ridley zatwierdzili moje propozycje, powróciłem do Maroka z listem do Jego Wysokości Króla Mohammeda VI, zawiozłem mu też przetłumaczoną na francuski kopię scenariusza – mówi Lustig. - Król i jego ministrowie przychylnie odnieśli się do całej sprawy – kontynuuje producent. Zdawali sobie sprawę, że film opowiada o wydarzeniach autentycznych i, że nie ma wymowy anytislamskiej. Nie tylko wydali zgodę na filmowanie ale dodatkowo wypożyczyli nam wiele sprzętu wojskowego, od czołgów, poprzez samochody, do śmigłowców.

Wybór lokacji, dokonany przez Lustiga, był trafny. Rabat, stolica Królestwa Maroka, to postępowe miasto, w którym głównymi językami są francuski i arabski. Miasto ma dobrą infrastrukturę, dzięki czemu zakwaterowanie nie sprawiało kłopotów, posiada liczne restauracje i atrakcje, które mogą zapewnić rozrywki licznej grupie filmowców, mających spędzić tam ponad cztery miesiące. Stare miasto Sale, leżące nad rzeką Bou Regreg, jest niezwykle podobne do Mogadiszu. Obie miejscowości to duże miasta na brzegu oceanu (choć leżą po przeciwnych stronach Afryki, Sale na brzegu Atlantyku, Mogadisz na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego). Na szczęście, w przeciwieństwie do Mogadiszu, Sale oferowało pomoc ze strony króla Mohammeda VI, władz skupionych w CCM (Centre Cinematographique Marocaine) i doświadczonych, miejscowych pracowników.

- Wiele firm przyjeżdża do Maroka kręcić filmy – mówi Jerry Bruckheimer – sam kraj ma też dobrze rozwiniętą kinematografię miejscową. Producent ma więc do swej dyspozycji wielu doświadczonych, znakomitych pracowników miejscowych. Kiedy jedzie się tam na zdjęcia, można wynająć kamerzystów, ludzi od produkcji, oświetlenia, planu. Wszyscy oni są gotowi i chętni do pracy. - Maroko to piękny kraj, z bogatą kulturą – dodaje Bruckheimer – wszyscy pracujący przy filmie mają więc co robić w chwilach wolnych od zajęć. Można wybrać się do Marakeszu, Fezu, Kasablanki czy Tangieru, czy nawet do południowej Hiszpanii, którą od Rabatu dzieli zaledwie kilka godzin drogi. W samym mieście można zwiedzić wspaniałe, stare budowle lub zaprzyjaźnić się z Marokańczykami, bardzo uprzejmymi ludźmi.

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Helikopter w ogniu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy