"Haker": WYWIAD Z JANUSZEM ZAORSKIM
Czy fakt, że Internet odgrywa tak ważną rolę w filmie „Haker” wynika z Pana szczególnej fascynacji siecią?
„Haker” był pretekstem, żeby samemu się wyedukować. Jak by to powiedzieli wojskowi, było to rozpoznanie bojem, czyli rozpoznanie przeciwnika w walce. Mam oczywiście dostęp do Internetu, konto mailowe. Ale Internet jest tu właściwie tylko pretekstem do opowiedzenia historii. Bohaterem są żywi ludzie. W tym wypadku dwójka nieprawdopodobnie utalentowanych komputerowo chłopaków. Jeden z nich zdaje maturę, drugi ma to już za sobą. Oni traktują Internet jako wyzwanie. Chcą się włamywać, pokonywać wszystkie kody, wszystkie bariery. To już jest tylko o krok od hakerstwa. Głównym bohaterem jest Marcin, którego postać kreuje Bartosz Obuchowicz. Aktor jest w wieku bohatera. Bardzo ważne było dla mnie, żeby zrobić film dla młodych ludzi. Nie iść tropem starych filmów amerykańskich, gdzie Cary Grant, czy Rock Hudson udawali maturzystów, mimo że mieli już czterdziestkę na karku. Koncepcja była taka, że film ma być realistyczny – dzieje się tu i teraz, w Polsce, w Warszawie. W miejscach, gdzie młodzi ludzie chodzą, spotykają się, bawią...
...i namiętnie oglądają filmy
Właśnie. Jest tam jeszcze jeden element, na który chcę też bardzo zwrócić uwagę. Ci hakerzy, podobnie jak ja, są szalonymi fanami kina. Ich ulubionymi, kultowymi filmami są „Powrót do przyszłości“ i „Matrix“ - nota bene fragment „Matrix“ pojawia się też w „Hakerze“. Bohaterowie żyją w świecie filmów i pewnej kreacji. W którymś momencie rzeczywistość zaczyna przenikać się z ich lekturami ekranowymi i czasami widz zastanawia się - zaraz, czy to jest ich projekcja wydarzeń, czy tak się zdarzyło naprawdę? Chciałem zrobić trochę lżejszą formę i stąd też w „Hakerze” tyle odniesień, cytatów do rozmaitych tytułów, żeby widz w tej podróży nie zagubił się, żeby odnalazł klucze.
Pan też jest miłośnikiem filmów „Matrix“ i „Powrót do przyszłości“?
Zdecydowanie. Do tego dodałbym jeszcze „Pulp Fiction“ i „Dzikość serca“, do których też są nawiązania w filmie. „Haker“ to taki, miejscami – można powiedzieć – rebus dla kinomanów. „Haker“ zaczyna się od sceny, w której bohaterowie przepytują się ze swojej wiedzy filmowej. Jest jeszcze inny smaczek filmowy – jeden z aktorów jest szalenie podobny do Nicolasa Cage’a. Tym się również kierowałem obsadzając go w roli Turbo, jako że wnosił on właśnie swoją osobą bakcyl filmowości. Zobaczyłem Piotra Miazgę - studenta łódzkiej szkoły filmowej - i mówię: „Rany boskie, przecież to może być brat Nicolasa Cage’a!“. Dostaliśmy szczęśliwy los na loterii. Przerobiliśmy z Markiem Nowowiejskim scenariusz. Turbo snobuje na Nicolasa Cage‘a, choć jest w tym trochę ironii i bohater podchodzi do swojej pozy z pewnym dystansem.
Na pierwszym planie, obok Bartosza Obuchowicza i Piotra Miazgi, pojawia się – po raz pierwszy w polskim filmie – piękna modelka Kasia Smutniak.
Właśnie. Nie zapominajmy o tym, że mamy w filmie kobietę, przepiękną kobietę, która jest obiektem westchnień – mam nadzieję, że też na widowni. Kasia Smutniak jest dobrze znana w środowisku mody. Od lat mieszka w Mediolanie, brała udział w rozmaitych sesjach nagraniowych, reklamuje produkty najważniejszych światowych marek, można zatem powiedzieć, że zrobiła karierę. Dowiedziałem się o niej, ponieważ zagrała główną rolę we włoskim filmie. Zaintrygowało mnie, że ktoś jej zaufał, zobaczyłem ten film i w efekcie poprosiliśmy ją na próbne zdjęcia – wypadła świetnie. Zwłaszcza, że grała osobę podobną do siebie, również modelkę.
Dodatkową atrakcją „Hakera“ są epizody, w których gwiazdy polskiego kina prezentują wizerunek zgoła odmienny od tego, do czego przyzwyczaili nas na ekranie. Bogusław Linda z charyzmą wciela się w postać palacza – pijaczka, Marek Kondrat kreuje czarny charakter, a Paweł Deląg kocha inaczej... Czy role te pisane były z myślą o konkretnych aktorach?
Jestem bardzo blisko związany z aktorami. Mój brat jest aktorem, ja sam występuję czasem w filmach swoich kolegów, tak więc rozumiem, że najgorsze co może ich spotkać to zaszufladkowanie – to, że ten jest od komedii, ten od dramatów, tamten od amantów i tak dalej. Po kilku takich rolach mają serdecznie dosyć uprawiania zawodu, ponieważ wszystko jest już powieleniem tego, co do tej pory grali. Wiem, że zawsze się radują – nawet jeśli to jest rola epizodyczna – gdy mogą wykazać się swoimi umiejętnościami w czymś nowym. To tylko naszą, reżyserów i producentów, winą jest, że ciągle wpychamy ich w te same szuflady.
Wiem o prawdziwych umiejętnościach wielu osób i będę w następnych filmach próbował te utajnione talenty ujawnić. Jeśli idzie o Bogusia Lindę, ta rola była pisana od początku z myślą o nim. Natomiast jeśli chodzi o dwie pozostałe, nie wiedzieliśmy kto może zagrać. Paweł Deląg i Marek Kondrat przyjęli role z ochotą, bo pozwoliły im pokazać się w innym świetle, nie tak, jak widz się przyzwyczaił.
Czy podczas pracy nad scenariuszem i później, w trakcie realizacji filmu, konsultowaliście się z prawdziwymi hakerami?
Najważniejsze dla nas było, aby nie popełnić błędu jak w amerykańskiem filmie „Hakerzy“, gdzie zupełnie dowolnie potraktowano stronę internetową. Rozumiem, że film ma swoje prawa i jeśli jakaś czynność trwa 5 minut, to ja nie mogę tego pokazywać przez 5 minut, bo zanudziłbym widownię na śmierć. Ale musiałem znaleźć taki ekwiwalent filmowy, żeby nie było to rażące dla osób, które znają się na Internecie. Żeby film był prawdopodobny. Nie w 100 procentach prawdziwy, ale prawdopodobny. Dlatego posiłkowaliśmy się konsultantami, którzy mówili nam co musi zostać, a co niekoniecznie. Były to osoby związane z Internetem w sposób wyczynowy - bo ja jestem tylko przechodniem wobec ich wiedzy, przechodniem poruszającym się po chodniku - a oni jeżdżą po infostradzie najszybszymi samochodami. Od tych polskich Schumacherów Internetu dostaliśmy coś w rodzaju rękojmi – byli konsultantami przy realizacji tych scen, gdzie pokazywany był Internet, żebyśmy nie wygłupili się w kinie, gdy na widowni zasiądą fachowcy i powiedzą, nie daj Boże – to w ogóle powinno być inaczej.