"Gunnar szuka Boga": WYWIAD z ELIN SANDER, PRODUCENTKĄ I JEDNĄ Z BOHATEREK FILMU
Czy Gunnar szuka Boga zmienił Pani życie?
- Zanim zaczęliśmy kręcić ten film, przeszłam załamanie nerwowe. Byłam pracoholiczką, która nie miała czasu na myślenie. Trójka dzieci, mąż, firma i praca, wokół której wszystko się kręciło. Permanentny brak czasu i odpoczynku zakończył się tragicznie: ciężką depresją, z której musiałam się leczyć. Przyszedł czas, że musiałam postawić sobie kilka pytań. Co się ze mną stało? Gdzie się podziała ta silna, zdolna dziewczyna, której się zdawało, że wszystkiemu podoła i że życie wypełniają tylko możliwości? Nie ma jej - zniknęła na dobre.
Żałowała Pani tych chwil?
- Nie. To mnie kompletnie wykończyło.
Nie była Pani świadoma, co się z Panią działo?
- Nie, to raczej znajomi się niepokoili. Postanowiłam zamówić wizytę u specjalisty. Kiedy już miałam otworzyć usta, wybuchłam płaczem, a następnie szlochałam bez końca. To był szok. Organizm żył własnym życiem, a ja nie jestem przecież z tych skłonnych do płaczu. Lekarz zadecydował, że następnego dnia nie pójdę do pracy. I przypuszczalnie jeszcze długo nie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jestem chora i mam ciężką depresję.
A co na to rodzina?
- Starałam się utrzymywać pozory, ale moja egzystencja została zredukowana do podtrzymywania stanu istniejącego: rodziny, domu, kariery, kręgu przyjaciół. Miałam wrażenie, że gonię własny ogon.
Żeby wypełnić pustkę, więcej pracowałam. Nie umiałam rozdzielać zadań. Projekty zaczęły się nawarstwiać, a ja zaczęłam łatwo wpadać w irytację. Kiedy byłam poza domem, prawie zawsze kończyło się tak samo: za dużo piłam. A potem budziłam się rankiem i nie dostrzegałam powodu, aby wstać z łóżka. Trójkę dzieci trzeba było jednak przygotować do szkoły i przedszkola. Starałam się zachowywać przytomność umysłu. Chcąc chronić dzieci, pomyślałam nawet o wyprowadzeniu się na krótko z domu.
Psycholog okazał się wtedy niezbędny?
- Sprawił, że spojrzałam w lustro i zadałam sobie kilka pytań. Kto chce mieć do czynienia z męczennicą? Życie i przebywanie z perfekcjonistami jest strasznie wyczerpujące, bo komu potrzebny jest nieomylny przyjaciel?
Terapia była trudnym wyzwaniem?
- Tak. Spojrzenie na siebie od zewnątrz bolało. Mój wybór padł na ideały: masz być piękna,
szczupła i efektywna. Masz robić karierę, być dobrą matką i piec chleb. Ale potem wybucha
bomba w postaci depresji i innych chorób, które dotykają kobiety w tym okresie życia. Prawie zawiodłam w pierwszym ćwiczeniu, jakie zadał mi 7 psycholog. Po powrocie do domu miałam zrobić
coś, na co miałam ochotę, ale tylko dla siebie. Nic takiego nie przyszło mi jednak do głowy, bo zawsze pytałam o życzenia innych: dzieci, kolegów.
W końcu jednak się udało?
- Wyjęłam stare płyty punkowe i nastawiłam na cały regulator Sex Pistols. Nie chciałam pokazać nikomu, że jestem słaba, bo słabość to wstyd. No, ale ona się we mnie pojawiła. Czułam, że jestem całkowitą nieudacznicą. Wydawało mi się, że nigdy się z tego nie podniosę. Jednocześnie postanowiłam, że będę o tym mówić. Ze zdziwieniem odkryłam, że wielu moich znajomych ma podobne przeżycia. Chodzili na terapię, łykali "pigułki szczęścia" lub byli dokładnie na tym samym etapie, co ja. Kiedy odsłoniłam swoje prawdziwe oblicze, prawdziwe ja, inni również odważyli się na to. Moja znajoma chciała nawet wpisać załamanie nerwowe do CV, gdyż poprzez terapię poznała swoje silne i słabe strony. I to uczyniło ją silniejszym człowiekiem.
Czym objawił się u Pani syndrom wypalonej czterdziestolatki?
- Czułam się przytłoczona, martwa w środku, rozżalona, wściekła i niezdolna do cieszenia się z tego, co mam i co jest dobre w życiu. Czułam, że moje stosunki z partnerem, moja praca i cała reszta w życiu to sprawy tymczasowe, nietrwałe, że to nie był mój wybór. Miałam poczucie winy, że nie sprawdzam się ani jako matka, ani partnerka i szefowa. I wstydziłam się myśli, że wszystko, co jest moim udziałem, mi nie wystarcza, że chcę więcej.
Czy Gunnar szuka Boga okazał się dla Pani terapią?
- Bolało, kiedy montowałam ten film, ale widziałam, jak bardzo się ze sobą zmagam. W mojej głowie zaszły poważne zmiany. Nie martwię się już tak bardzo, jak kiedyś. Kiedy człowiek przestaje myśleć o najgorszym, pozwala sobie na życie chwilą. Potrafię w większym stopniu dzielić się obowiązkami.
Deleguję zadania i łatwiej się skupiam. Kiedy bawię się z dziećmi, to wszystko inne się nie liczy, a mój partner też się cieszy, że jest ze mną lepiej.
Chciałaby Pani na jakiś czas zamknąć się w klasztorze?
- Podczas kręcenia filmu nie udało mi się przenocować w klasztorze, ale myśl, żeby kiedyś spędzić tam rok nie jest mi obca. Chciałabym porozpieszczać duszę. Na razie pozwalam sobie na pół godziny w wannie każdego ranka i to się stało moim klasztorem. Opróżniam wtedy głowę. Zamiast myśleć, jak inne mogłoby być życie, wyliczam wszystko, co mam i za co mogę być wdzięczna: mój partner, troje fantastycznych dzieci i to, że mieszkam właśnie w tym domu z werandą.
Jak teraz ocenia Pani własne życie?
- Lepiej niż kiedyś. Nie ma w nim jakiegoś znaczącego "przedtem" i "potem". Nie wszystkie dni są doskonałe. Powróciła we mnie radość z życia i nadzieja, że może ono kipieć szaleństwem i dostarczać możliwości, których jeszcze do tej pory nie wypróbowałam.