"Good bye, Lenin!": WYWIAD Z ODTWÓRCĄ GŁÓWNEJ ROLI
"Słuchałem dużo enerdowskiej muzyki". Rozmowa z Danielem Brühlem.
Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan o projekcie filmu?
D.B.: Dwa lata przed zdjęciami, na Festiwalu w Berlinie, dowiedziałem się, że Wolfgang Becker zamierza nakręcić nowy film. Wtedy jeszcze miałem niewielkie pojęcie, o czym ma on być i nawet nie próbowałem dowiedzieć się więcej, bo mówiło się, że Becker szuka aktora ze Wschodu. Potem długo nie słyszałem o dalszych losach tego projektu. Tymczasem Becker nie mógł nikogo znaleźć i wtedy scenariusz trafił do mnie. Rzadko się zdarza, aby tekst tak mnie poruszył. Od razu zobaczyłem siebie w roli Alexa, choć nasze biografie znacznie się różnią. Nie przejmowałem się jednak faktem, że nie jestem Berlińczykiem i nie dorastałem w NRD. Wiedziałem, że to wspaniała rola i zagram ją z wielką przyjemnością. Alexa można porównać do marynarza na przeciekającej łodzi - gorliwie stara się zatkać kolejne dziury. Dostrzegłem też tragiczny wymiar tej historii - kiedy czytałem ją po raz pierwszy, pod koniec zalewałem się łzami. Naprawdę się wzruszyłem, co nie zdarza mi się zbyt często.
Czy trudno było przekonać Wolfganga Beckera, że to właśnie Pan jest właściwym aktorem?
D.B.: Brałem udział w dwóch etapach castingu, ale Wolfgang był bardzo tajemniczy. Podobało mu się, ale nie oferował nic konkretnego. W końcu jednak zadzwonił telefon: zostałem wybrany. Byłem bardzo podekscytowany. Wkrótce zacząłem się przygotowywać, koncentrując się zwłaszcza na tych fragmentach roli, które nie miały nic wspólnego z moim życiem. Pracowałem nad berlińskim akcentem. Wolfgang dostarczał mi wszelkiego rodzaju materiałów. Słuchałem dużo enerdowskiej muzyki. Zgłębiałem historię zjednoczenia Niemiec, z którą zetknąłem się jako dziecko (miałem wtedy osiem lat), ale niewiele wówczas rozumiałem. Bardzo pomogli mi aktorzy pochodzący z Niemiec Wschodnich, którzy cierpliwie odpowiadali na tysiące moich pytań. Opowiadali mi na przykład o nastrojach i odczuciach ludzi w owym czasie - trudno znaleźć takie informacje w podręcznikach historii. Z drugiej strony nie chciałem przedobrzyć z przygotowaniami. O wiele ważniejsza od faktu, że akcja filmu rozgrywa się w NRD, a ja byłem z Zachodu, jest przecież istota tego filmu: to pełna emocji historia pewnej rodziny, o uniwersalnym przesłaniu.
Czy jakaś scena w filmie była dla Pana szczególnie ważna?
D.B.: Film zaczyna się nieźle, a potem jest jeszcze lepiej. Ale najbardziej przekonała mnie do tego filmu jedna ze scen końcowych, w której Alex urządza tę całą symulację telewizyjną z Sigmuntem Jähnem. To wspaniała scena, z cudownym zakończeniem. Z jednej strony jest bardzo śmieszna, z drugiej niezwykle wzruszająca. Sam pomysł filmu jest fantastyczny: z miłości do matki Alex stawia historię na głowie.
Jakim człowiekiem jest Alex?
D.B.: Może to zabrzmi trywialnie, ale Alex to po prostu zwykły facet. Miły, wrażliwy młody człowiek, z poczuciem humoru, który na pewnym etapie swego życia nieco się zagubił, nie wie, co robić dalej i zadaje sobie tysiące pytań. Tak należy patrzeć na tę postać. Bardzo dobrze określają go - a ze mną jest podobnie - relacje z jego rodziną, silne uczucie, którym darzy zwłaszcza matkę, ale też Larę i swoją siostrę.
Chyba bardzo trudno jest zagrać zwykłego faceta w interesujący dla widowni sposób?
D.B.: Uważam, że granie postaci na granicy komedii i tragedii jest jednocześnie najwspanialszym i najtrudniejszym wyzwaniem dla aktora. Uwielbiam grać sceny komediowe, których w tym filmie jest wiele, i to w taki sposób, by humor nie był zbyt nachalny. Innymi słowy, gram tak, jakby to wcale nie było śmieszne, bardzo naturalnie, a efekt komediowy wynika z samej sytuacji. Świetnie się przy tym bawię, odpowiada mi ten rodzaj humoru. Jednocześnie film pełen jest momentów dramatycznych, poruszających i wszystko to musi razem współgrać. Moja postać skupia wszystkie te uczucia i dlatego ją lubię.
Jaki jest Wolfgang Becker jako reżyser?
D.B.: Nasza współpraca układała się bardzo dobrze. Dawał mi wiele swobody, wyzwalał energię. Nigdy nie zmuszał do grania w określony sposób. To bardzo ważne, bo momentami było ciężko i niekiedy znajdowałem się na granicy całkowitego wyczerpania. Ale nasza współpraca układała się niezwykle harmonijnie. Choć jest profesjonalistą i bywa bardzo zasadniczy, nigdy na mnie nie krzyczał. Traktował mnie poważnie i wierzył, że poradzę sobie z tą rolą. Cały czas to czułem. Ufał mi, a ja jemu. To wspaniałe.
Czy ma pan jakieś szczególne wspomnienia z pracy na planie?
D.B.: Tak wiele, że nie sposób ich policzyć. Od razu przypominają się te wszystkie sytuacje, kiedy wydarzenia potoczyły się zupełnie inaczej, niż było to zaplanowane. Nie mogę się nadziwić, że mimo stale prześladującego nas pecha, udało nam się zrobić tak wspaniały film.
Czy jest Pan już w stanie powiedzieć, jakie znaczenie ma dla Pana ten film?
D.B.: Na pewno ogromne. Z pewnością to jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. Jako aktor lubię też brać udział w mniejszych produkcjach. Jakość jest ważniejsza od wielkości. Ale "Good Bye, Lenin!" to jednocześnie poważna produkcja i dobry film, powinien przyciągnąć do kin dużą publiczność. Film jest świetny, jest dla mnie czymś niezwykłym. To z pewnością jeden z moich ulubionych filmów.
Dlaczego nakręcono tak mało niemieckich filmów o upadku muru? Dlaczego na ten film musieliśmy czekać aż 12 lat?
D.B.: Tego typu tematy muszą nieco poczekać, zarówno artyści jak i widzowie muszą mieć dystans do wydarzeń. Uważam, że błędem byłoby kręcenie takiego filmu wcześniej. Jestem z Kolonii i trudno mi to oceniać, ale odnoszę wrażenie, że dopiero teraz rozpoczyna się prawdziwe zjednoczenie Niemiec Wschodnich i Zachodnich. Dopiero, kiedy Niemcy naprawdę poczuli, że stanowią jedność, można zacząć kręcić tego typu filmy. Przedtem ta więź nie istniała. I jest to prawda bardziej ogólna - na wszystko musi być właściwy czas. Film "Good Bye, Lenin!" pojawił się właśnie w takim momencie.