Reklama

"Esther Kahn": WYPOWIEDŹ REŻYSERA

„Esther Kahn” to adaptacja krótkiego opowiadania Arthura Symonsa, które czytałem piętnaście lat temu. Dziś ten pomniejszy autor nie jest publikowany ani w języku francuskim, ani angielskim. To opowiadanie utkwiło mi jednak w pamięci i dwa lata temu odnalazłem pośród szpargałów gęstą od notatek kopię. Przygotowując się do adaptacji, Emmanuel Bourdieu i ja wykorzystaliśmy film „L’Enfant Sauvage” Truffauta jako punkt odniesienia. Esther nie urodziła się jednak w lesie, mieszka na londyńskim East Endzie, wkrótce przed wynalezieniem kina. Pomimo to nasz film, podobnie jak film Truffauta opowiada o zdziczałym dziecku - „małej małpce”, jak nazywa ją matka, zwierzątku, które staje się prawdziwym człowiekiem nie z chwilą przyswojenia sobie mowy, ale dzięki lekcjom sztuki aktorskiej. Powolna, uparta i mało rozgarnięta Esther jest czarną owcą w rodzinie. Nie ma serca, nie okazuje emocji. Przypomina kamień. Jednak to ona właśnie zmusza nas do zadania sobie pytań, zwykle zarezerwowanych dla filozofów: Skoro umiem śnić, skąd wiem, że świat istnieje? A jeśli my tylko udajemy życie? Gdzie rozegra się nasze „prawdziwe życie”? Choć Esther bardzo stara się naśladować innych, zdaje sobie w końcu sprawę, że nie umie stać się kimś takim jak oni.

Reklama

Esther to najgorsza filmowa postać w historii kina. Spogląda z pogardą na każdą z niespodzianek, jakie szykuje dla niej scenarzysta: prawdziwe życie musi być lepsze od tego! Jednocześnie jest najlepszą filmową postacią dlatego, że jest prawdziwa. Historia jest bardzo prosta. Na początku filmu dwie dziewczynki wkładają ręce do siarki. Jedna z nich zostaje poparzona, Esther wychodzi cało. Pod koniec filmu Esther podnosi ramiona w górę, krzycząc „Matko, palę się!”.

Eksperymentuje na scenie z życiem, które więziła w sobie przez 20 lat. I okazuje się, że 20 lat to zdecydowanie za dużo. Czy to dobrze, czy źle? Ośmielę się stwierdzić, że dobrze, gdyż wszystko jest lepsze od braku uczuć.

Krótkie opowiadanie pochodzi ze zbioru „Spiritual Adventures”. Tytuł najlepiej oddaje nasz cel: chcieliśmy, by w naszej historii o duchowych przeżyciach pojawiło się prawdziwe napięcie. Podczas zdjęć jedynymi filmami, które przychodziły mi na myśl, jako punkty odniesienia, były filmy Alfreda Hitchcocka. Teatralne lekcje Nathana? Przypomnijcie sobie kurs fizyki nuklearnej w „Rozdartej kurtynie”. Dwulicowa kobieta? „Lęk przestrzeni”. Niekochająca się para? „Marnie”. Duchowe napięcie w najczystszej swej postaci. Chciałem zachować dosadny styl Symonsa, rytm, który wydał mi się bardzo filmowy. Postać Esther i jej zmagania z samą sobą otoczyliśmy całą masą mniej znaczących szczegółów. „Esther Kahn” musi się rozgrywać w rzeczywistości opisanej w opowiadaniach Symonsa. Anglia to jedyny kraj, gdzie nie istnieje wyraźna granica między kulturą intelektualną a popularną. Gdybym akcję swojego filmu osadził współcześnie, nie wiedziałbym, jak opowiedzieć o ludziach, którzy wolą teatr od kina. W rezultacie trochę się bałem. Zastanawiałem się, jak zrobić dramat kostiumowy, który nie byłyby zbytnio europejski. Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, ale stwierdziłem, że warto spróbować. Przyjąłem jedną wytyczną - historia przede wszystkim i duchowe napięcie, które chcieliśmy uczynić możliwie intensywnym. Jednym słowem, naszym celem był francuski klasycyzm. Poza tym, chcieliśmy sfilmować surową strukturę leżącą u podłoża historii, z bezkarnością, którą mogę określić jedynie jako amerykańską beztroskę. Gdzieś tam głęboko zgadzam się z Esther. Myślę, że źle jest czuć, jak życie przez nas przepływa. To zbyt bolesne doświadczenie. Lepiej nam w naszych więzieniach. Czytając Symonsa byłem dumny, że jestem uczniem Esther i dlatego właśnie chciałem zrobić ten film.

Arnaud Desplechin

materiały dystrybutora
Dowiedz się więcej na temat: Esther Kahn
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy